Dworzec w S. na południu Polski (S. Główny), dwie koleżanki (siostry?), malutkie, po siedemdziesiątce, uczesane i ubrane. Pierwsza mówi: -Zrobisz ten kurs i będziesz miała papióry.
(Bogowie! Ile to lat nie słyszałam słowa papióry? Będzie ponad trzydzieści).
Po chwili dodaje: -Renatko, ja nie chciałam się spotykać, żeby ci nie robić przykrości. Ale ty bardzo ładnie wyglądasz.
Chwilę później, przy rozstaniu, bo pociąg nadjeżdżał: -Ty muszisz mówić, że nie dajesz rady, że potrzebujesz pomocy, przecież masz męża 87 lat...
Potem jedna drugą wepchnęła do pociągu jadącego dalej na południe, a dalej przez Słowację na Węgry. Ty samym składem pojadę dwa dni później do Warszawy.
Tego samego dnia, wieczorem, siedzę w restauracji S. w Królewskim Mieście B. i rozmyślam, że gdzieś tu niedaleko, na skwerze, podczas II wojny światowej, mała Marusia Cygler, bohaterka jednej z moich prac na studiach, nocowała pod ławką, ukrywając się przed gestapo. Gdzieś niedaleko.
A przy sąsiednim stoliku dwóch młodych rozmawia o pracy i studiach; jeden z nich studiował zarządzanie nieruchomościami w Łodzi. Chyba będą teraz pracować razem. Mówią, by zamówić tutejsze ś l ą s k i e jedzenie. Mam ochotę ich uświadomić, że jesteśmy w Zagłębiu, ale ostatecznie siedzę w milczeniu nad kotletem drobiowym z surówkami. Wcześniej wciągnęłam żurek, choć wolałabym zalewajkę z czosneczkiem i ziemniaczkami.
Kolejnego dnia, rano, czekam na autobus do D., gdzie mam spotkać się z licealistami. Autobusy nie nadjeżdżają, bo gęsta mgła spowalnia wszystko. Na przystanku bardzo starsza pani z chryzantemami, mówi do drugiej: -Jadę, choć przecie mi nie wolno, i niesę kwiaty, chociaż nie mogę dźwigać. W zeszłym roku byłam po operacji, to nie zawiozłam kwiatów na grób, i tamta X mnie obgadywała, miała pretensje. Pytałam przecież Kazika: -Zbyszek, czy ona źle o mnie mówi? No i tak było.
Wszystko tego dnia poszło dobrze, a mgła opadła.