Róża jest różą jest różą... jest...
Blog zastępczy, szary, pakowy, gat. II. / Albonubes: typowa szatynka.
Chcę was zapytać, czy pamiętacie, co robiliście 1 maja 2004 roku.
Ja pamiętam, że postanowiłam przekazać dobrą nowinę o polskiej akcesji do Unii Europejskiej moim ówczesnym studentom, wysyłając im następujący e-mail: "UE stoi przed wami otworem, łapcie okazje! Wasz dom jest teraz większy!"
Niektórzy z moich studentów odpisali mi w tonie raczej sceptycznym, bo nie postrzegali rozszerzenia jako szansy dla Polski ani dla siebie.
Sama wtedy nie widziałam, jak mogłabym stać się jego częścią – moją rolą było przede wszystkim uczenie przyszłych tłumaczy.
Od 2004 roku moja ojczyzna przeszła ogromną zmianę. Nie da się tego zignorować ani temu zaprzeczyć. To był skok cywilizacyjny.
Minęło dwadzieścia lat (dwadzieścia lat!!!). Wielu moich dawnych studentów i uczniów podróżowało, studiowało lub pracowało w UE. Ktoś jest profesorem we Włoszech. Wielu z nich jest tłumaczami i nauczycielami, pomagając innym we wzajemnym (po)rozumieniu.
Sama, dość dla siebie samej nieoczekiwanie, dziesięć lat temu zaczęłam współpracę z instytucjami unijnymi, choć nigdy nie sądziłam, że będzie to możliwe.
Unia jest rzeczywiście większym domem dla wszystkich, domem, który oferuje coraz więcej możliwości rozwoju młodym i nie tak młodym.
Pełne uczestnictwo w tym, co oferuje UE, jest możliwe dzięki językom i aktywnemu zaangażowaniu w demokrację poprzez głosowanie w wyborach.
Oto powód, dla którego czuję, że mam misję. Odwiedzając co roku Polskę w ramach akcji "Powrót do szkoły/Powrót na studia", staram się promować naukę języków obcych i uczestnictwo w demokracji.
Młodzi ludzie traktują UE jako coś oczywistego, co było w ich życiu obecne od zawsze, ale często nie wiedzą, jak szukać informacji o tym, co Unia może im dać.
Moją misją pozostaje wyjaśnianie polskiej młodzieży szkolnej i akademickiej, w jaki sposób może skorzystać z członkostwa Polski w UE, zachęcanie jej do nauki języków obcych i udziału w wyborach.
Bardzo się cieszę, że mogę mieszkać w domu, który jest większy, niż się spodziewałam.
Marzyłam, aby kiedyś usłyszeć Kalush Orchestrę, ale... umknął mi termin. A tu nieoczekiwanie przedwczoraj wyczytałam, że zagrają w ramach corocznego festiwalu Balkan Trafik. Na którym też pojawił się Manu Chao. Po krótkim wahaniu kupiłam bilet i pojechałam do Brukseli, na stację de Bruckere. A pojechałam po sobocie wypełnionej zakupami, myciem podłóg, odbieraniem przesyłek - coweekendowa nuda!
Wahałam się do końca, bo Kalush - jako gwiazda - występowali ostatni, a komunikacja miejska jeździ tylko do 23.00 - zaś ja akurat mieszkam poza miastem. Bałkański festiwal odbywa się pod gołym niebem, w rewitalizowanej obecnie okolicy.
A czym są Bałkany? Pytanie jest niełatwe. W każdym razie to coś więcej niż półwysep: Bałkany. Kiedy pięć lat temu spędziłam raptem tydzień w Czarnogórze, serdecznie żałowałam, że nasi przodkowie ponad tysiąc lat temu zdecydowali się migrować na północ, gdzie pozostali na stałe, pozbawieni przyjaznego klimatu Śródziemnomorza, dumni Polanie.
Kiedy dojechałam na miejsce, grała akurat Zarina. To Macedonka, która śpewa pieśni ludowe w różnych językach, w tym po bułgarsku. A przyjemnie było mi usłyszeć bułgarski, bo łączy się to z moim trwającym od pewnego czasu kursem językowym. Znacie to uczucie, kiedy naraz jakieś przypadkowe elementy łączą się w nieoczekiwaną całość i macie takie miłe wrażenie osiągnięcia jakiegoś celu: kiedy można zrozumieć (choć pojedyncze) słowa.*
Następnie czystej rozrywki dostarczył publiczności Shantel. To niemiecka, turbofolkowa interpretacja melodii z bałtyckiego tygla. Myślę, że nie ma nic złego w skakaniu i wrzeszczeniu "Disko, disko partizani!", szczególnie w sobotnią noc. I ja też tak robiłam, porwana emocją tłumu, mimo słusznego wieku i obaw, że będą bolały mnie nogi.
A na koniec wyszli ci, dla których wypełzłam z domu.
Kalush olśnili mnie wielką muzykalnością: śpiewiem i tańcem. Aż do Eurowizji 2022 nie zdawałam sobie sprawy, że można tak udatnie połączyć inspiracje ludowe z hip-hopem i rapem. W każdym razie usłyszeliśmy słynną "Stefaniję" (o dziwo, już jako drugi numer) i zobaczyliśmy na scenie zarówno szalone salta, jak i kozackie tańce. Padły dedykacje: pokoju na świecie, szczęścia dla matek. Było to artystycznie w całości znakomite. Nie wiem, naprawdę, jakie geny decydują o tym, że Ukraińcy tak znakomicie śpiewają, w tym na głosy, ale bardzo mnie to jako słuchaczkę cieszy.
Wracałam przedwcześnie, ale zadowlona i spokojna, choć śmierdząca pewnie wszechobecną marihuaną, w uszach dzwoniła mi "Stefanija". Noc była ciepła, prawie balsamiczna, choć zaczął kropić deszczyk... Złapałam nawet przedostatni tramwaj.
*Dzięki nauce bułgarskiego zrozumiałam wreszcie, że harcerskie "czuj - czuwaj", a i bycie czujnym, bierze się od starosłowiańskiego słowa oznaczającego słyszenie - podobnie jak ukraińskie "czuti". Jest wiele olśnień językowych, których można doznać dzięki poznawaniu nowych słów.
PS. Świat jest mały i na koncercie spotkałam trzy koleżanki z pracy. Natomiast zemsty losu nie było i mięśnie nóg wcale mnie nie bolą.
Odebrałam dziś od weterynarza malutką urnę z prochami kotki Jennifer w środku. Krematorium późno wysłało fakturę, na fakturze widniały trudne do odczytania cyferki składające się na numer rachunku; znalazłam je z opóźnieniem i zapłaciłam dopiero w czwartek.
Długo czekał ten biedny kot na półce u weterynarza.
Byłaś dobrym kotem, Jennifer. Przykro mi, że twoje życie było krótkie i pełne lęku, a zatem chyba bezsensowne. Ale miałaś zawsze u mnie miseczkę, szyneczkę i drapanko pod brodą oraz u nasady ogona. A ogon miałaś piękny, pręgowany - i nosiłaś go wysoko.
Tuż przed śmiercią mojego burego kota, a zatem pod koniec marca, miałam ciekawe spotkanie - na przystanku autobusu 12/21. Wracałam wtedy z pracy, autobus nie nadjeżdżał. Stojąca obok nieduża pani (malutka, bo mniejsza ode mnie) zaczęła narzekać na komunikację. Potakiwałam, bo co zrobić, nie wdając się w dyskusję. Ale pani z przystanku rozkręciła się stopniowo, pewnie ośmielona moją uprzejmą reakcją, i wkrótce opowiedziała mi, że jest Francuzką hiszpańskiego pochodzenia, że napisała komiks-trylogię, do której ilustracje wykonał jej syn, że historia opowiada o pingwinach dryfujących po oceanie na topniejącej górze lodowej i tak dalej.
Nadjechał autobus nr 12 i uwolniłam się od towarzystwa, które zaczynało mi już ciążyć.
Wczoraj znowu stałam/siedziałam na peronie w stronę miasta Malines, gdzie wieczorem miał grać swój mecz mój Jot. Pogoda była balsamiczna, postanowiłam więc wyskoczyć tam po pracy. Młody człowiek (taki Jot właśnie) zapytał mnie o automat do biletów. Odesłałam go na poziom ulicy, kilka metrów schodami w górę. Wrócił szybko, mówiąc mi, że automatu nie ma. Zastrzygłam uszami - jestem pewna, że urządzenie stoi, jak stało, ale dobrze, każdy ma swoją wersję rzeczywistości. Potem już wszystko popłynęło jak zwykle; zapytał mnie, skąd taki akcent; powiedział, że Ukraińcy mówią po rosyjsku, ale Rosjanie nie mówią po ukraińsku, z czym nie mogłam się nie zgodzić. - Boję się, że będzie kontrola biletów i dostanę mandat. To jest najgorszy tydzień w moim życiu - żalił się. Zaproponowałam, żeby kupił bilet telefonem. - Rozładował mi się telefon - westchnął młody. Wyraziłam współczucie, ale, gryząc się w język, powstrzymałam się od zaoferowania mu pieniędzy. - Czy to ten pociąg do Malines? - dopytał jeszcze. Potwierdziłam; oboje wsiedliśmy. Nie chciałam już wchodzić w żadne dialogi i wysłuchiwać historii; dzień miałam długi i męczący.
Zauważyłam już dawno temu, jak nieoczekiwanie otwierają się przede mną obcy ludzie, szczególnie w stanie zaburzenia. Myślę, że ufają mi w jakiś sposób i wyczuwają cierpliwego słuchacza. Jestem już trzecim pokoleniem, które tak ma, po mojej matce i jej ojcu. Coraz bardziej mnie to męczy. Wychodzę z takich spotkań wycieńczona i obciążona cudzymi sprawami, bo jestem jak gąbka. Mam bowiem empatię, którą dopiero uczę się zarządzać.