Białoszewski/Shapiro
Ostatnio coraz częściej myślę porównaniami, poszukując podobieństw i różnic w ten właśnie sposób: równolegle. Lubię też tak patrzeć na literaturę, staram się wykorzystać to jako metodę, kiedy piszę na przykład o Davidzie Shapiro.
Zdarzyło mi się wskazywać na podobieństwa między filozofią poetycką Davida Shapiro i Mirona Białoszewskiego. Niby wszystko ich różniło, ale w rzeczywistości na półce z poezją stoją blisko. Obaj patrzyli na rzeczywistość przez filtr słów i badali zależność między słowami a tym, co słowa te oznaczają; sprawdzali, czy użycie słów pociąga za sobą „przywołanie” lub „wywołanie” esencji tego, co jest oznaczane. Badali migotanie i fluktuację znaczeń w ich niezmierzonym pluralizmie.
Ich biografie jednak nie mogły być bardziej różne. Białoszewski, rocznik 1922, był proletariuszem urodzonym w Warszawie, w rodzinie bez większych tradycji intelektualnych, choć czytającej, korzystającej z kultury (kino), a nawet twórczej (dziadek snycerz). Uzyskawszy maturę na tajnych kompletach, rozpoczął studia polonistyczne, których jednak nie skończył. Musiał zarabiać na życie pracą dziennikarską, a czasy powojenne były dramatycznie trudne i głodne. Z kolei Shapiro urodził się w 1947 r. w New Jersey, w rodzinie inteligenckiej: matka nauczycielka i śpiewaczka, ojciec lekarz i rzeźbiarz. Od dzieciństwa uchodził za geniusza muzycznego (skrzypce) i literackiego (poezja). Myślę, że pierwszy poważny kryzys w jego życiu nastąpił kiedy zrozumiał jako nastolatek, że prowadzenie podwójnej kariery muzyczno-literackiej nie jest wykonalne. W efekcie został literaturoznawcą i specjalistą od tragedii greckiej; wykładał historię sztuki na najlepszych uczelniach Nowego Jorku.
Życie Białoszewskiego - po epizodzie dziennikarskim, jako ukształtowanego poety i prozaika - nie było skrępowane żadną pracą etatową; w efekcie funkcjonował aktywnie nocą, odpoczywając za dnia. Cykl dobowy regulował często za pomocą leków – tuż po wojnie leki o działaniu psychoaktywnym dostępne były bez recepty; później korzystał z pomocy znajomych lekarzy, co przyznawał jeden z jego przyjaciół, dr Jan Loose („Wspomnienie o poecie”). Wedle doktora, będąc czynnym lekomanem, nie był jednak narkomanem. Tym niemniej można przypuszczać, że taki tryb życia odcisnął się negatywnie na zdrowiu poety i w efekcie skrócił mu życie. Oboje rodzice poety zmarli krótko przed nim, w wieku 79 lat, więc możemy w tym kontekście przyjąć, że Białoszewski zmarł przedwcześnie, bo w wieku lat 61. Współcześnie nie nazwalibyśmy takiej osoby starą, a przecież wiemy z próz i poezji Białoszewskiego, że wydawał się sam sobie starym i schorowanym. Trafiły mu się wrzody żołądka, chora prostata i serce, osłabione dodatkowo przez niedomagające płuca, które uszkodziła gruźlica. Wreszcie przedwczesną utratę zębów można być może przypisać używaniu środków na bazie morfiny.
Shapiro zmarł rok temu w wieku lat 77 w wyniku powikłań choroby Parkinsona. Pod koniec kwietnia 2024 r. zapadł w śpiączkę, z której już się nie wybudził. Choroba Parkinsona, której diagnoza zapada na podstawie eliminacji innych schorzeń, trwała oczywiście wiele lat. Oprócz klasycznej terapii poeta miał zapisane zajęcia taneczne z tanga, które miały pomóc mu zachować dłużej sprawność.
Kiedy myślę o chorobie, która go zabrała, a która nie dotknęła nikogo spośród jego rodzeństwa, wspominam naszą korespondencję z lat 90 XX wieku. Pisałam wtedy (czyli od 1997 r.) pracę magisterską z literatury amerykańskiej, komunikując się bezpośrednio z poetą za pomocą raczkującego wówczas systemu poczty elektronicznej. Dostęp do swojego konta miałam wtedy tylko z komputera w bibliotece instytutu, co wymagało rezerwacji i czekania w kolejce. Nasza korespondencja miała charakter wywiadów, które włączyłam potem do mojej bibliografii. Mam je do dziś w formie wydruków. Te maile roją się od literówek, przestawionych liter itd. – które wydawały się wtedy wynikiem pośpiechu lub roztargnienia, a które widzę teraz jako pierwsze być może objawy czającej się w mózgu poety choroby. Oszczędziła ona intelekt tego twórcy; na krótko przed śmiercią zaakceptował jeszcze do druku ostatnią swoją książkę, wiązankę wierszy, wywiadów i esejów pt. „You are the you”. Kiedy spotkaliśmy się w Nowym Jorku w kwietniu 2016 r. Shapiro – dobiegający wówczas siedemdziesiątki - wydawał się być w pełni sił, choć przecież wyrok był już wydany. Podczas intensywnego, dwugodzinnego chyba zwiedzania Muzeum Metropolitalnego (Metropolitan Museum - słynne MET, to od gali) poeta usiadł tylko na chwilę, żeby zażyć lek, a potem pognał dalej.
O ile Białoszewski często rozważał w swojej twórczości „niebyt” i oswajał się z myślą o śmierci, która nie jest przecież taka zła (a jest nieuniknioną „karą za życie”), o tyle u Shapiro sugestie, że jego czas się kończy, stają się czytelne dopiero w ostatnim tomiku, gdzie umieścił pożegnalny w tonie utwór o zapominaniu (2017).
A jednak ci dwaj pozornie odmienni twórcy, których różniło tak życie, jak i śmierć, okazują się zupełnie podobni pod względem wyznawanej filozofii języka, która jest przecież podstawą poezji. Osnowa intelektualna, podejście do metafory, negocjowanie znaczeń, ruchoma pozycja podmiotu lirycznego – to wszystko łączy ich bardziej niż dzieli. Ale to już temat na kolejny wpis.