Koniec roku szkolnego tuż, tuż. Dziecko moje czeka na wyniki egzaminów - powinno przejść w tym roku z gimnazjum do liceum. Jako że rok nie był normalny (a nauczanie hybrydowe), zamiast pełnego zestawu egzaminów młodzi mają tylko sprawdziany z języków, w tym przypadku trzech.
Ja też cała w sprawdzianach. Mam za sobą ważki egzamin z języka francuskiego. Otóż, dowiedziałam się w marcu, że bez tego ani rusz - bez potwierdzonej oficjalnie znajomości języka nie kwalifikuję się bowiem do awansu. Po szybkiej analizie opcji zapisałam się na egzamin i bez wielkich przygotowań zdałam go na początku czerwca, w rocznicę pierwszych częściowo wolnych wyborów, w rocznicę końca PRL. Zaskakujący to fakt, zważywszy, że ostatni raz uczyłam się tego języka w sposób zorganizowany, na kursie, siedem lat temu; ale przecież żyję w nim na co dzień, otacza mnie i wymaga ode mnie interakcji i gimnastyki umysłowej. Zatem jakoś poszło. Poza tym jestem filologiem, starym wyjadaczem i egzaminatorem - byłam przygotowana przynajmniej mentalnie, wiem, jak się układa egzaminy i mniej więcej czego się oczekuje.
W czwartek zdawałam egzamin z podstaw niderlandzkiego, z wszelkimi błogosławieństwami nauki zdalnej. We wtorek czeka mnie część ustna i chyba wyniki. Języki germańskie nie są miłe mojemu uchu (z wyjątkiem angielskiego), ale to język kraju, który mnie gości, i dlatego czuję, że powinnam wypełnić jakieś minimum jego znajomości. Szkoły językowe w ubiegłym semestrze działały zdalnie, stąd okazja - i pomysł, by taką naukę podjąć.
Studiuję, od niedawna i zdalnie, nauczanie języka polskiego jako obcego. Semestr skończył się bez egzaminów, za to wyznaczono nam już obronę. Odbyłam zdalne praktyki (covid nie jest taki zły...) - i to w samej Korei. Zaczynam się już szykować duchowo na czerwiec 2022. Przy tej okazji chcę odwiedzić miasto W., moją rodzinę, która tam mieszka; to jest miasto, gdzie urodził się mój ojciec. Samo w sobie piękne, oryginalne i warte poznania - czekam na każdą okazję, żeby zameldować się w tamtejszym hotelu u podnóża gór i spotkać się z wujostwem, ludźmi, którzy są mi bliscy nie tyle przez więzy krwi, ale przez zawód (nauczyciele) i sposób myślenia o życiu. Żałuję tylko, że poznałam ich dopiero, gdy miałam czterdzieści lat!
Patrząc wstecz na kończące się półrocze widzę ogrom wykonanej pracy, wysiłku, potu i łez. A przecież - wszystko, co robisz dla siebie, jest tego warte, wszystko to cię rozwija i wzmacnia. Niby banał, ale się sprawdza. Ciągle muszę to sobie powtarzać, niedowierzam, że zasługuję. Tuż przed pięćdziesiątką buduję na nowo siebie z fragmencików, kawałeczków. Być może zostanę w niedalekiej przyszłości nauczycielem polskiego; być może będę pracować ze zwierzętami; być może znowu będę tłumaczem. Przy tym wszystkim będę przecież jednak sobą, moją lepszą, mądrzejsza wersją. I tak, owszem, było warto, moi drodzy. Najpierw sobie, sobie. Potem innym.