Zapach
Zajączek dał mi perfumy. Byłam zaskoczona! Zapach kwiatowy i słodki - i bardzo podobny do perfum, ktore darzyłam wiele lat temu sentymentem.
I tak sobie noszę ten zapach od czterech dni, i jestem zadowolona.
Blog zastępczy, szary, pakowy, gat. II. / Albonubes: typowa szatynka.
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
27 | 28 | 29 | 30 | 31 | 01 | 02 |
03 | 04 | 05 | 06 | 07 | 08 | 09 |
10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 |
17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 |
24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 30 |
Zajączek dał mi perfumy. Byłam zaskoczona! Zapach kwiatowy i słodki - i bardzo podobny do perfum, ktore darzyłam wiele lat temu sentymentem.
I tak sobie noszę ten zapach od czterech dni, i jestem zadowolona.
Zmusiłam ciało do wstania o siódmej trzydzieści i po ablucjach pojechałam tramwajem do punktu pobrań. Skierowanie na badania krwi miało już trzy miesiące i wygasłoby we wtorek, więc nolens volens - przecież trzeba być dla siebie dobrą.
Jazda tramwajem w sobotni poranek dostarcza niezwykłego komfortu, gdyż jedzie się prawie solo. Za oknem najdłuższa aleja Brukseli - widoki już wiosenne, kasztanowcowe listki już roztwierają piąstki. Kwitną żonkile.
Ośrodek, do którego jechałam, zmienił niedawno siedzibę. Wszedłszy tam, poczułam niemal tęsknotę za tamtym, prawie domowym wnętrzem: za stolikiem pani rejestratorka spisywała dane, pytała o ubezpieczalnię, a potem zamieniała się w pielęgniarkę i pobierała krew. Bywałam tam o wiele częściej, niżbym chciała - oprócz corocznych przeglądów, w epoce leczenia zakrzepicy - nawet dwa razy w tygodniu. Po oddaniu krwi posilałam się kawą. Być może była paskudna, ale tam i wtedy smakowała jak ambrozja.
Ale dziś nowy ośrodek powitał mnie chłodem i rozdziałem rejestracji od zabiegów. Szarobiałe ściany i podłoga, jarzeniówki bijące po oczach - to wszystko mnie strasznie męczy.
Choć po drodze kupiłam i wypiłam wodę mineralną, krew kapała słabo. Naraz słyszmy, że zasłabł inny pacjent - nastoletni chłopiec, któremu towarzyszył tato. Ja pobierania krwi organicznie nie lubię, ale po tylu latach nie robi to na mnie wrażenia. Natomiast nastolatkowi radzą położyć się i/albo zjeść słodki pierniczek, speculoosa.
Moja pani pielęgniarka oczywiście poleca mi kawę i dziwi się, że po wyjęciu igły krew mi dalej cieknie (biorę wielkie dawki aspiryny, ale oczywiście od dwóch dni tego nie robiłam). Siedzę, uciskam, dostaję w końcu plasterek i wychodzę. Miałam w sumie ochotę na kawę (jest darmowa), ale nastolatek leży akurat pod maszyną do kawy, a nie chcę mu przeszkadzać, bo zwykle nikomu nie chcę zawadzać.
Zorientowaszy się na powrotny przystanek tramwajowy, udałam się do domu. To jest w kierunku domu.
Bo korzystając z wczesnej pory, postanowiłam połazić po sobotnim targu (kwiaty, jedzenie), po gazeciarniach, po polskich sklepach, po kawiarniach. Od czasu zarazy, czyli od trzech lat - nie byłam w kawiarni D. Dlatego dziś zamówiłam sobie kawę i ciastko z nadzieniem czereśniowym (kiedyś drożdżowe, dziś półfrancuskie) i usiadłam z gazetą. Obok - japońska rodzina z dwojgiem dzieci, dwóch panów rozmawiających w egzotycznym języku, para staruszków i tak dalej. Było prawie jak dawniej, prawie. Był spory tłumek kawożłopów i ciastkożerców.
Bo tyle się zmieniło.
Kiedyś przyjeżdżałam tu w soboty, kiedy Jot grał mecze w sąsiedniej miejscowości. Potem wracałam, żeby go odebrać. Nieczęsto, nie, zdarzyło się to może dwa czy trzy razy.
Złote mlecze - skromne i piękne, ku pamięci Zo., które je bardzo kochała.
Wiosna niby jest, choć wieje chłodem i często pada. Oczywiście - gdy zabrałam się za największe okno w mieszkaniu (balkon), zaświeciło słońce. Jakoś jednak dałam radę, szyby względnie czyste.
Jechaliśmy dziś przez całe miasto do ortodonty - i wszystkie okna lśniły.
Jedenaście godzin snu trochę mnie zregenerowało. Potem prawie godzina leżenia w wannie. Teraz jestem prawie gotowa, by stawić czoła dniu: umyję okno balkonowe i wyniosę szkło do punktu zbiórki.
Wieczorem uczę języka polskiego grupę pań z Ukrainy, z których większość mieszka teraz w Krakowie. To bardzo wdzięczne zajęcie i czas płynie błyskawicznie. To już prawie połowa 40-godzinnego kursu. Chyba będe tęsknić, panie są bardzo dobre językowo i przemiłe.
Marzec się skończył, więc mogę go podsumować.
Skończyłam czterdzieści dziewięć lat i żyję, za co jestem naprawdę wdzięczna kosmosowi. Spędziłam przyjemnie dzień urodzin - zanurzona w ciepłych wodach mineralnych - niczym w wodach płodowych. Dwa dni później poszłam na zabiegi odmładzające, które osiągnęły cel o tyle, że mnie dogłębnie zrelaksowały.
Zagadnięta przez kosmetyczkę, powiedziałam, że ostatnią wizytę tego typu miałam siedem lat temu. I to prawda. Tyle że tutaj trzeba dodać, co zdarzyło się kilka dni po tamtej wizycie (nieudanej, bo pani Karen zapomniała mnie wpisać w grafik).
Otóż cztery dni później wybuchło metro.
Przechodziłam rano przez bramki na początkowej stacji metra, gdy przyszedł do mnie sms. Nie miałam wtedy smartfona. Zo. pisała, że na lotnisku był wybuch. - Wszystko tu w porządku - odpisałam. Była 8.22 dwudziestego drugiego marca 2016 r.
Dojechałam do stacji M. tuż przed dziewiątą, wysiadłam, weszłam do biura, włączyłam komputer - i wtedy się zatrzęsło.
Nie wiem, czemu terroryści robią to, co robią i skąd w ludziach tyle zła. Stawiam, że jesteśmy tacy z natury. To niewielki, ale znaczący aspekt ludzkiej osobowości. Jak łyżka dziegciu w beczce miodu.
Od tamtek pory, kiedy jadę metrem, zawsze odczuwam leciutki niepokój. Wyobraźnia pracuje.