Wstałam dziś znużona po maratonie dziwacznych snów (moja specjalność). Nasypałam żarcia w bezdenne czeluście kocich pysków, nasypałam lawendowej soli do wanny i pomyślałam, że najlepiej dziś nie wychodzić z domu, bo alert w telefonie ostrzegał przed upałem. Wnet jednak przypomniałam sobie, że po południu trzeba pójść na opłacony już zabieg kosmetyczny do pani A. na ulicę Czerwonych Buków. Przy okazji pójdę do sklepu po przysłowiowe bułki, pomyślałam, wszak przed nami trzy dni weekendu.
Właśnie wróciłam z zakupów; nie było mnie w domu godzinę i kwadrans.
Jest bardzo gorąco i bezchmurnie. Ale ponieważ wilgotność nie przekracza trzydziestu procent, czuję się wcale nieźle. Spocona i czerwona na gębie, ale nie spuchnięta. Tego typu pogoda - występująca głównie w lipcu - kojarzy mi się z dzieciństwem na południu Polski. Jasne, człowiek był młody, zdrowy i żądny dobrej pogody, dobrze znosił upał i mróz (dobra, mróz trochę gorzej). Ale znam to z doświadczenia jako upalne lato kontynentalne.
Tylko że teraz mieszkam w kraju o klimacie morskim. Taka pogoda nie jest tu normalna.
Jest sierpień i drzewa gubią liście, częściowo przez suszę, a częściowo dlatego, że soki już przestają krążyć. Pamiętam, jak lata temu (sześć?) w innym sierpniu jechałam tramwajem, żeby w mieście S. spotkać się z Zo. Upał był taki, że pot ciekł mi strugami po plecach, więc wentylowałam się hiszpańskim wachlarzem, a jednocześnie wiozłam jej wachlarz w prezencie. Droga od przystanku do jej bloku usłana już była suchymi liśćmi topoli. Kiedy dotarłam do jej mieszkania, pokazała mi termometr na balkonie wskazujący 41 stopni, co prawda w słońcu.
Posiedzę teraz trochę w fotelu i pomyślę, co dalej.