Dziś ostatni mecz Jota w sezonie, jako że za tydzień leci już na ferie i w związku z tym opuści ostatni mecz ligi amatorskiej. Kiedy się zorientował, że jego nieobecność będzie faktem, był trochę rozczarowany: widzę, że zżył się z tym swoim nowym klubem.
Obiecałam jemu i sobie, że będę, że dotrę do miejscowości V. koło T. Ponieważ Jot dzień przed meczem (sobota) nocował u przyjaciela, więc nie jechaliśmy na mecz razem, z domu.
Choć wszystko miałam wyliczone, autobus mi uciekł, bo przyjechał o 4 minuty na wcześnie... A ponieważ w weekendy mamy niewiele połączeń, dojechanie na czas stało się niemożliwe.
Poczułam się dziwnie - chciałam tam być, ale kosmos wyjątkowo nie współpracował. Wróciłam do domu, doładowałam telefon (bo sms-ami płaci się za bilet) i postanowiłam spróbować jeszcze raz, z wykorzystaniem innych środków transportu. I się udało.
Gdy wysiadłam z aurobusu i dodreptałam do klubu, okazało się, że mecz dopiero się zaczął i... szło nam dobrze.
Pogawędziłam z obecnymi na stadionie rodzicami Jo., przyjaciela Jota: long time, no see!
Kiedy w połowie meczu poszli do domu (mieszkają obok, mają troje dzieci i wszystkie grają w piłkę nożną - muszą ich pilnowac i rozwozić je do trzech różnych klubów), Jot i Jo. przycisnęli przeciwników i posypały się bramki.
Jot wypracował absurdalnie pięknego gola: minął bramkarza w okolicy połowy boiska i bez większego wysiłku wpakował piłkę do siatki. Jedna z najładniejszych bramek, jakie widziałam.
Jako matka futbolowa skakałam i wrzeszczałam z radości. - To mój syn - tłumaczyłam łypiącemu na mnie z ławeczki tatusiowi innego gracza. - Nie miałem wątpliwości - odpowiedział.
Wygraliśmy trzy do jednego. Taka wiktoria była naszemu skromnemu klubowi niesamowicie potrzebna.
Jot tuż po meczu uściskał mnie, zupełnie się nie wstydząc tego gestu, co mnie zaskoczyło bardzo mile.
Mama Jo. odwiozła nas do domu - bardzo pomocny gest, bo zaczynał już padać deszcz.
Ciekawe są te zwiedzania malutkich miasteczek Flandrii. Mieliśmy z Jotem taki zwyczaj, w zeszłym sezonie, że wysiadłszy z autobusu rozglądaliśmy się za światłami stadionu - to reflektory na wysokich masztach, dlatego dobrze widoczne z dużej odległości - po to, żeby skierować się w stronę po raz pierwszy odwiedzanego klubu. Tak właśnie było - orientowaliśmy się na oświetlenie.
W tym roku w ogóle nie było mnie na meczach wyjazdowych. Najczęściej miałam wtedy zajęcia na studiach bądź praktyki w szkole, zaś Jota zabierali na mecz inni rodzice (merci). Na mecze "u siebie" wybrałam się kilka razy - wszak to sto metrów od domu - takze po to, żeby wypić kawę w klubowej kawiarni. Klub wsparłam małą darowizną. Poprosiłam moich uczniów z wolontariatu, żeby w miarę możliwości też wsparli nasz klub. Tyle mogę zrobić - nie za wiele, ale trochę.
Najczęściej w te meczowe weekendy pada, leje i wieje, wystawiajac na próbę moją determinację - za to dziś było bardzo przyjemnie. Zanim lunął deszcz "na trzy albo cztery krople".
A od nastepnego sezonu - będzie już młodzieżówka: U-21.