Rodzicielskiej. Po osiemnastu latach dziecko stało się dorosłe i wyszło spod tej władzy; symbolicznie, w aplikacji bankowej straciłam kontrolę nad jego rachunkami. (Ale nadal: mamo, doładuj mi telefon).
Z tego przejęcia wynikło szaleństwo: polecieliśmy na mecz.
Owszem, to nierozsądne, ale chciałabym, żeby Jot miał kiedyś, w dalekiej przyszłości, kiedy ja zamienię się w popiół stojący w jakiejś urnie na jakiejś półce - wspomnienia miłych chwil ze mną. Wróć: chcieliśmy się dobrze bawić.
I bawiliśmy się, a jakże. W meczu Barcelona - Getafe padło pięć bramek, choć gola Lewandowskiego nie uznano, bo był na spalonym. Pierwszą bramkę natomiast strzelił Raphinha, posiadacz najpiękniejszego uśmiechu w LaLidze. Raphinha błysnął zębami i nad Stadionem Olimpijskim im. Lluisa Companysa zaświeciło słoneczko. A potem pokropił nas deszcz - taka pogoda na wiosnę.
Wieczorem zjedliśmy pyszną kolację w ekorestauracji znalezionej przez Jota.
A potem wrócliliśmy do szarej codzienności, i to nawet bez turbulencji.
Pewnie, że tęsknię do tych chwil, kiedy głaskałam te małe plecki - pachnące mlekiem. Całość pachniała mlekiem.
A teraz? Teraz musi iść przed siebie, wybrać studia i znaleźć pomysł na życie.