Wracałam właśnie do pracy tramwajem linii 7 i miałam do przejechania osiemnaście bodaj przystanków. Wtedy to nieoczekiwanie dostałam wiadomość, i to bardzo długą, od dawnej studentki. Z którą więcej niż dziesięć lat nie miałam kontaktu prócz Fejsbuka.
Otóż udało jej się właśnie zdać ważny egzamin zawodowy i dziękuje mi za inspirację, która pozwoliła jej dotrzeć do tego punktu kariery.
Jako żywo nie zdawałam sobie sprawy, że jestem czyimś autorytetem. Owszem, niedawno moi dawni studenci nakręcili jubileuszowy film dla upamiętnienia naszej jednostki (już nie istnieje), i w tym filmie padają o mnie i dla mnie miłe słowa. Ale tak konkretnie - nie wiedziałam, że ktoś mógł się na tyle przejąć tym, co mówiłam, żeby jeszcze po latach za to dziękować. Że ktoś pamięta. Owszem, wierzyłam w moich studentów, bo kto miałby w nich wierzyć, jeżeli nie wykładowca. Ale każdy nauczyciel wie, że ten nakład energii, jaką inwestuje się w grupę, rzadko się zwraca wprost. Ten zawód definiowany jest przez frustrację i stratę.
A jednak się zwrócił.
Oczy mi zwilgotniały w tym tramwaju (bo nie płaczę, nie ja) i szczerze się wzruszyłam w najbardziej sentymentalny sposób, ale nade wszystko jestem cholernie dumna! Warto żyć dla takich chwil.
Ale uwaga. Ten moment tryumfu ma też odwrotną stronę, swój cień.
Jeżeli pracujecie z młodymi albo dziećmi, jeżeli macie dzieci, nie mówcie im, co następuje:
- jesteś debilem, zachowujesz się jak debil
- jesteś do niczego
- wstyd mi za ciebie
- nic z ciebie nie będzie
- rzygać mi się chce, kiedy cię słucham
- opowiadasz bzdury
- nikt normalny z tobą nie wytrzyma
- wszystko niszczysz
- jesteś moją porażką
- zdechnesz beze mnie.
Ta lista jest długa. Pracujcie raczej po jasnej stronie. Krytyka jeszcze nikomu nie pomogła.