Od czerwca bolą mnie stopy, postanowiłam więc przestać dzielnie to znosić i zapisać się do specjalisty, podiatry. Najpierw wizytę odwołałam (tyle pieniędzy, tyle pieniędzy, jak można tracić tyle pieniędzy), potem na nią poszłam. Było bardzo ciekawie.
Pan A., Francuz zresztą, zgodził się ze mną, że mam nadruchome stawy, szczególnie po prawej stronie. Postawiona na bieżni idę na zewnętrznych krawędziach stóp, bo kompensuję wywołane słabością kostek skłanianie ich do środka. I tak dalej. Jako córka kobiety-gumy wiem, że kłopoty z kolagenem, który współtworzy stawy i skórę dostałam w genach. Pan A. uświadomił mi, że te geny mogą wywoływac też inne, dalej idące skutki i podał mi wizytówkę z zapisaną nazwą zespołu E.-D. Do sprawdzenia.
Za tydzień odbiorę specjalne wkładki do butów, których cena wywołuje niestety zawrót głowy, nawet jeśli część kwoty uda się odzyskać (tyle pieniędzy, tyle pieniędzy, kto to widział, tyle pieniędzy wydawać na takie gówno, takie dziadostwo). Nie chcę być skazana na codzienny ból stop; po prostu kolejny chroniczny ból zatruwający mi codzienne życie przelewa czarę. Najgorzej jest rano, źle po okresie bezruchu. Nie dam rady tak funkcjonować, bo jestem łazikiem.
Pamiętam, gdy Zo. opowiadała, że kiedy zaczynało ją gdzieś pobolewać, zwłaszcza, kiedy mocno bolał ją kręgosłup, kiedy miała podejrzenie poważnej choroby oczu - powoli zsuwała się w stronę depresji. Ja depresji nie mam; jestem spokojna i w sumie pogodna, ale te wszędobylskie dolegliwości odbierają mi energię do życia i możliwości z niego korzystania. Trzeba pamiętać, że ciało i duch to jedno, zawsze i wszędzie.
W tym samym czasie, ze względu na rosnącą inflację (i dzięki tej inflacji), podwyższono mi czynsz. Kiedy brałam go na siebie rok temu - najwyższą z opłat, jakie ponoszę - wiedziałam, że jego ówczesną wysokość to maksimum moich możliwości. Moja pensja natomiast w tym czasie nie wzrosła i nie wzrośnie w przewidywalnej przyszłości - stanęłam zatem przed poważnym pytaniem: jak to zrobić, żeby zapłacić rachunki? Jednocześnie muszę zwrócić część pensji; w czerwcu wypłacono mi za dużo, a teraz tę kwotę mi potrącą i już. Sama myśl o tym mnie wpędza w rozpacz, choć wiem, że tego nie uniknę.
A ja nie chcę żyć półżyciem między kromką chleba a odrobiną masła. Ale zdałam sobie sprawę, że nie mam zasobów, że nigdy nie będzie mnie stać na przejście na emeryturę, będę musiała do końca życia pracować. A zasobów nie mam, bo przez większość życia zawodowego zarabiałam w okolicach minimalnej pensji.
To niełatwa refleksja, bo oznacza przymus, nie wybór. Szukam wyjścia, zaglądam wszędzie i nie widzę innego rozwiązania.
Tymczasem po cichu przyszła jesień, a temperatury spadły do siedemnastu stopni i da się żyć. Rankami, kiedy idę na przystanek tramwajowy, z ulgą wdycham chłodne powietrze. Nareszcie! Ten krótki odcinek, jakieś trzysta metrów, to okazja, żeby podziwiać wysokie trawy, piołuny, dzikie malwy i dojrzewające kolby kukurydzy na przydrożnym polu. Malwy kwitną na bordowo, kukurydza trochę pożółkła... Na chodniku leżą martwe liście.
Dwa dni temu zaczęły się ulewy. Nie sądziłam, że tak za nimi zatęsknię. Ale ziemia potrzebuje wilgoci. Woda to życie.