Ponieważ zbliża się kryzys, należy oszczędzać: wodę, prąd, gaz i pieniądze. Dlatego między innymi w ten weekend zdecydowałam się na szaleństwo wyjazdu na półkulę zachodnią i poleciałam, wraz z Jotem, na mecz FC Barcelona.
Jot kibicuje Barcelonie od czasu, gdy dołączył do niej nasz najlepszy napastnik, czyli od tego lata (lato jeszcze trwa, oficjalnie, choć trudno w to uwierzyć). W zasadzie mówi, że samej Barcelonie nie kibicuje, tylko właśnie Lewandowskiemu. No ale Barca to legenda: sportowa i polityczna, w dodatku mają nawiększy stadion w Europie.
Chociaż w wieku Jota kibicowałam Realowi, do Barcelony mam szacunek, odkąd przeczytałam "W hołdzie Katalonii" Orwella, książkę-wspomnienie z hiszpańskiej wojny domowej. W tej wojnie Barcelona - miasto i klub - stała się symbolem walki z faszyzmem.
Licząc na piękne sportowe widowisko, zdobyłam blety i rezerwacje - i pomknęliśmy z Jotem na półkulę zachodnią.
Skorzystaliśmy z linii lotniczych, co do których zarzekałam się, że nigdy więcej - kilka lat temu ich lot był o tyle opóźniony, że lądowaliśmy w Alicante o 2.30 w nocy. Moje podejście do latania jest szczególne: doceniam tempo przemieszczania się, a jednocześnie nigdy jaśniej niż podczas lotu nie czuję, że składam się z delikatnego białka.
Barcelona prawie taka, jaką pamiętam ją sprzed siedmiu lat: pachnąca jesienią, z liśćmi spadającymi z platanów, z papugami w koronach drzew. Tylko jeszcze ładniejsza, ze świetną linią metra, która zabrała nas z lotniska pod sam hotel.
Ale jeszcze na lotnisku wstąpiliśmy do klubowego sklepiku i Jot wybral sobie nowy model stroju na mecze wyjazdowe. W kolorze złotym.
A kiedy pani zapytała, czy chce mieć na plecach imię i numer, powiedzieliśmy: tak! I wtedy się okazało (o czym świat dowiedział się już przy transferze Lewandowskiego), że klubowi brakuje pewnych liter.
Otóż brakło literki A. I odeszliśmy bez imienia na plecach, a także bez numeru. Brakowało bowiem 9, 10, i 7.
Nowy strój założono na mecz o 16.15 (ja miałam na sobie starą koszulkę reprezentacji). Stadion był prawie pełen; zasiadło na nim ponad 85 tysięcy (!) kibiców. Barcelona to nie jest klub, to religia. Byliśmy w kościele. Patrzyliśmy, jak kibice śpiewają hymn z ręką na sercu. Zobaczyliśmy, jak Lewandowski zdobywa dwie bramki. Zobaczyliśmy, jak Barcelona pokonuje Elche 3:0.
Elche to ostatni zespół pierwszej ligi hiszpańskiej, klub z miasta tuż obok Alicante. Lubię ich, ale grali słabo, i to w dziesięciu, po czerwonej kartce za faul na Lewandowskim. Mecz był w sumie jednostronny.
Po meczu spokojniutko poszliśmy do hotelu, zanurzeni w tłumie zupełnie nieagresywnych kibiców.
Wieczorem poszliśmy zjeść, naturalnie do pizzerii, w tym wypadku do knajpki Mamma Italia, bo pizzeria to niekontrowersyjny wybór dla nas obojga. Przemili panowie uraczyli nas dobrą pizzą, a mnie dodatkowo napełnili hojnie kieliszek winem. I jeszcze lody były, i kawę sobie wypiłam. A w lokalu wielu stałych gości, i rozbrzmiewa muzyka francuska.
Następnego dnia wskoczyliśmy do samolotu i wrócili do siebie. Ale wcześniej, jeszcze w hotelu, zdawałam egzamin z przedmiotu Wiedza o kulturze i sztuce - choć internet mi się rwał, a prezentacja o Baroku ginęła na łączach.
Wróciliśmy bardzo wypoczęci i pogodni, a nawet wyspani - i to nawet mój nastolatek.
A napis na koszulkę udało nam się dokupić: nadal nie było literek, ale były całe nazwiska zawodników, w tym Lewandowski.
Byłoby cudnie, naprawdę, mieć ten luz i jeździć sobie czasem to tu, to tam, na mecz, do miast nad Morzem Śródziemnym. Ten wyjazd to było wielkie szaleństwo, ale miał znaczenie dla duszy, bo w ten sposób matka i syn mogli spędzić trochę czasu razem, nie gapiąc się w telefony.
PS. Niestety, w tym meczu nie grał najprzystojniejszy obrońca La Ligi, czyli Pique. Siedzi na ławce od czerwca.
PS'. W hiszpańskich samolotach i w komunikacji nadal nosi się maseczki.