Niebo
Niebo jest bezchmurne, czyli nocą - bez kołderki z obłoków - temperatura gwałtownie spada. Nowy dzień zaczynamy od siedemnastu, a kończymy przy trzydziestu stopniach. Lato.
Blog zastępczy, szary, pakowy, gat. II. / Albonubes: typowa szatynka.
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
29 | 30 | 31 | 01 | 02 | 03 | 04 |
05 | 06 | 07 | 08 | 09 | 10 | 11 |
12 | 13 | 14 | 15 | 16 | 17 | 18 |
19 | 20 | 21 | 22 | 23 | 24 | 25 |
26 | 27 | 28 | 29 | 30 | 01 | 02 |
Niebo jest bezchmurne, czyli nocą - bez kołderki z obłoków - temperatura gwałtownie spada. Nowy dzień zaczynamy od siedemnastu, a kończymy przy trzydziestu stopniach. Lato.
Nie cierpię zimna - mam wiecznie zimne stopy - ale w tej chwili panuje upał. W Belgii jest jak w Hiszpanii i to nie jest norma.
Podlewam balkonowe rośliny dwa razy dziennie.
Nie jest normalnie, ale jest pięknie. Na niebie żadnej chmury, słońce wylewa się na suche ulice i liże ludziom karki oraz nosy. Jot był dziś na basenie; jego klasa ćwiczy do triatlonu. Wrócił po kilku godzinach z lekką opalenizną, na karku właśnie.
Kwitnący właśnie jaśmin i dzika róża z gorąca zamykają kwiatostany i omdlewają.
Powietrze jest mało wilgotne i dlatego dobrze znoszę temperatury około trzydziestu stopni. Przypomina mi to dziecięce czasy w Polsce, na południu, w klimacie kontynentalnym.
Spotkałam się dziś w restauracji na obiedzie z J., było tak gorąco, że - niczym zwierzęta - wypiłyśmy dwa litry wody.
No i nadszedł ten moment. W autobusie linii 12 (przyspieszonej, z lotniska) młoda Amerykanka pyta mnie, czy chcę usiąść. Powtarza ofertę, sądząc, że nie usłyszałam czy nie zrozumiałam. Dziękuję i nie korzystam.
Ratunku, starość u bram. ("Myślałam, że to jeszcze, a to już" - parafrazując mistrza Mirona).
Siedzieliśmy w ogródku pizzerii "Basil", odwróceni plecami do wieczornego słońca. Kiwając się niebezpiecznie na restauracyjnym krześle z giętego drewna i plecionki, Jot powiedział: - Pownnaś napisać powieść, żebyśmy zostali milionerami. Najlepiej po angielsku.
- Czyli miałby to być kryminał, bo to się teraz sprzedaje - odpowiadam, uśmiechając się lekko ironicznie spod okularów. - Nie wiem, czy potrafię. Potrafię napisać sonet, ale powieść?
- Na pewno możesz wymyślić coś oryginalnego - z przekonaniem odpowiada Jot.
Nad nami było zupełnie bezchmurne czerwcowe niebo, tuż za nami - szare Morze Północne. Był to ciepły dzień, w sam raz na rodzinną wycieczkę.
Wiara Jota w moje możliwości znacznie przerasta moją własną.
Pracowałam dziś w domu i w zasadzie nie zdarzyło się nic wielkiego. Ot, zadzwoni listonosz: przyszło zamówienie. Zeszłam, weszłam. Maile, trochę maili. Wyjście po zakupy, powrót, tramwajem.
Potem ugotowałam obiad, wyszedł dobry. Dziecko zjadło bez pretensji.
Pouczyłam potem panie z Ukrainy i jak zwykle było przyjemnie, a nawet wesoło. Tyle że od tego siedzenia za komputerem zmarzłam. Sabotuję swoje zdrowie i nie zakładam odzieży kompresyjnej, siedząc z gołymi stopami, i tak przez cały dzień. A bardzo łatwo marznę. Mimo dwudziestu stopni.
Wczoraj pisał do mnie lekko ponaglająco mój promotor - trzeba się zebrać w sobie i wysłać mu notatki z konferencji... Tak.
Potem wyciągnęłam się w łóżku otoczona kotami. One mają proste życie: miska, drapania, kilka min, kuweta, miska, mycie futra, sen, sen. Zrobiło mi się przyjemnie ciepło, wymieniłam wiadomości na Whatsappie z K. Może nawet zobaczymy sie jesienią. Westchnienie! I tak minął kolejny dzień.
W sumie można by tak żyć, prawie bez wychodzenia do świata i bez narażania świata na znoszenie mojego widoku.
Uściski, Albonubes.