Czarno-białe
Wybrałam się, bo już po prostu musiałam, do kina. Film był czarno-biały, w sumie w konwencji pastiszu włoskiego neorealizmu z elementami musicalu. Nazywał się "Jest jeszcze jutro" ("Ce ancora domani") i opisywał życie pewnej kobiety, rzymianki, w 1946 r. Mąż bił ją i poniżał, dzieci sprawiały kłopoty, pieniędzy zawsze za mało. I wtedy coś się zmieniło.
Wyszłam z kina zachwycona i wściekła na partiarchat. Szłam do domu piechotą (dwa kilometry), klnąc i powstrzymując łzy.
Dziś bardzo boli mnie biodro. Ale rzeczywiście, zawsze jest jutro.