Jedzenie i reszta
Jeść trzeba, choć nie przepadam. Gdzie te nastoletnie czasy wilczego głodu?.. Teraz jem z poczucia obowiązku, żeby było dużo wapnia (mam osteoporozę), żeby nie zemdleć, żeby mieć siły. Jedzenie wiąże się z dyskomfortem w żołądku, potem w jelitach, czasem z refluksem. Dlatego ograniczam, choć wiem, że regularne karmienie wewnętrznej bestii jest dobrym nawykiem.
W podróży pociągiem do Polski miałam kilka epizodów kulinarnych. Najpierw śniadanie w Kolonii, po ósmej, w kawiarni. Kawa latte i placek z malinami - nie było tanio, ale gwarantuję, że uczciwie, w sensie: bez ulepszaczy, bo nie odczułam potem żadnych sensacji. Potem goniłam o suchym pysku spóźnione pociągi i kolejna spożywcza okazja nadarzyła się dopiero w ekspresie do Krakowa. Wars przywitał mnie po raz pierwszy w życiu: kolejna kawa i naleśniki na słodko utrzymały mnie jako tako przy życiu. Wagon Warsa był o dziwo przytulny i estetyczny - na kolei widać, że czasy zmieniają się i idzie ku dobremu. Zabawna sprawa: w przeszłości nie pozwalałam sobie na konsumpcję w takich miejscach, nie było mnie stać albo tak uważałam. Zresztą w podróży nie bywam głodna. Teraz kawałek plastiku pozwala mi na małe szaleństwa, o których kiedyś nie marzyłam, uważając się za niższą formę życia. Mam ten luksusik, że ceny dzielę na czworo. Dzięki temu jest łatwiej.
Wracałam pociągiem nocnym, co nie jest moją lubioną wersją przejazdu pociągiem, ale co było zrobić. Oznaczało to, że mam półtorej godziny na posiłek w Macu na stacji Berlin Wschodni. Zdałam się na białko zawarte w nuggetsach, i na kawę (choć obsługa dała mi czarną zamiast białej).
To miejsce o tej porze jest szczególne: żebrzący narkomani, przy czym wielu z nich to Polacy, interwencje policji, ktoś wyjący z bólu pakowany do karetki... Tkanka dużego miasta.
Dziś gorący dzień, więc pozwoliłam sobie na duże lody - nie trzeba jeść niczego konkretnego. Wyciągnęłam się na kanapce, wklepałam sobie w twarz pachnący krem. Powietrze lekkie, letnie, balsamiczne. Nawet się zdrzemnęłam.