Nie chce
Nie chce mi się (ono, to mi się nie chce). Nie będę pisać, bo i po co. Wyczerpałam zapasy.
Blog zastępczy, szary, pakowy, gat. II. / Albonubes: typowa szatynka.
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 30 | 01 |
02 | 03 | 04 | 05 | 06 | 07 | 08 |
09 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 | 31 | 01 | 02 | 03 | 04 | 05 |
Nie chce mi się (ono, to mi się nie chce). Nie będę pisać, bo i po co. Wyczerpałam zapasy.
Dziś dzień był powolny, choć wcale nie leniwy. Otóż strajk spowodował zakłócenia w komunikacji (pod)miejskiej, zatem - zamiast jechać z dwiema przesiadkami do biura - zostałam w domu, skąd sobie pracowałam. Wyszłam tylko na moment, żeby odebrać przesyłkę z Polski. Fundacja, dla której tłumaczę czasem drobiazgi, w uznaniu moich usług/zasług przysłała mi książkę. Koperta była niemal całkowicie zniszczona, ale machnęłam ręką i nie złożyłam reklamacji. Książka jest cała.
Wykupiłam wczoraj receptę na trzy najbliższe miesiące na lek przeciwko osteoporozie. Mam leciutkie wrażenie, że lek zaczął troszkę działać, bo nie łupie mnie w biodrze... Może się łudzę. Ale ponieważ skutki uboczne są bardzo przykre i obejmują tępe bóle głowy i silny refluks, rozważam poproszenie o lekarstwo podawanie w zastrzyku - w szpitalu, raz na miesiąc.
Moja niedawno odkryta, ale już zaawansowana osteoporoza nie jest u mnie skutkiem menopauzy, ale skłonności wynikającej z wrodzonej mutacji kolagenu w typie zespołu Ehlersa Danlosa. Zapewnie rozwijała się przez lata, a ja wtedy wypierałam ze świadomości fakt, że akurat mnie się ta choroba genetyczna trafiła. Od dzieciństwa narzekałam na zbyt ruchome i boleśnie przeskakujące kolana, kostki i barki, ale słysząc od lekarzy, że wymyślam problem i mam hipochondrię, przestałam się dopraszać o diagnozę. Ostatni raz próbowałam przekonać do swoich objawów medycynę w 2014 r., robiąc zdjęcia rentgenowskie wszystkich bolących mnie stawów, bez skutku. Chociaż w tamtym czasie pewna hiszpańska doktor, ordynator reumatologii - dostrzegając u mnie lużńe stawy łokcowe - zauważyła też coś w moim kręgosłupie lędźwiowym... Patrząc realistycznie, wcześniejsza diagnoza dałaby mi tylko zwiększoną czujność, bo leczenia choroby podstawowej i tak nie ma. W każdym razie zaczęłam w końcu walczyć ze skutkami i brać te niesławne leki oraz rozgryzać codziennie chrupiące tabletki z wapniem i witaminą D3 - i muszę zakładać, że będzie lepiej. Ponieważ innego wyjścia nie mam.
Chciałam umówić się na wizytę do mojej lekarki, a może porozmawiać też o hormonach i menopauzie - bo brak mi całkiem energii, a życie jej wymaga - a tu okazuje się, że nawet do internisty muszę czekać dwa miesiące. Tak się porobiło.
Czekając na wizytę medyczną, postanowiłam więc iść chociaż do fryzjera, a i tu czekało mnie niemiłe zaskoczenie, bo muszę czekać do samego Halloween.
Są czasem takie odcinki czasu, kiedy człowiek czuje, że ugrzązł w jakiejś galarecie codzienności i sprawy nie posuwają się do przodu. Radzę wtedy (samej sobie i Wam) usiąść, popatrzeć przed siebie i pooddychać; przyszłość i tak przyjdzie. W języku polskim przyszłość od przyszłości różni się tylko jedna literką.
Tytuł jest oczywiście prowokacją.
Dzisiaj na studiach kontynuowaliśmy omawianie technik HR (po francusku RH - to swoisty odwrotny świat) i coś zaczęło mi wreszcie świtać.
Osiem godzin zajęć...
Nie mogąc ich opuścić, nie poszłam na tutejszy Marsz Miliona Serc, ale moje pojedyncze serce rosło, gdy widziałam w internecie, ile osób zebrało się w Warszawie. Jeszcze będzie przepięknie.
I pogoda dziś piękna, i dzień taki miły. Na koniec zrobię szarlotkę. A z innych pozytywów - chyba leciutko pomagają mi leki przeciwko osteoporozie, bo trochę mniej bolą mnie stopy, lepiej mi się chodzi.
Zaczęłam dziś studia MBA, o które ubiegałam się w maju. Wrażenia mam takie: pozostali uczestnicy są pięknymi młodymi kobietami w białych bluzkach, absolwentkami potrójnych filologii, lat 25. A nasze studia są francuskie.
No dobrze. Przedstawiłam się krótko i do rzeczy, autoreklamy nie uprawiam. Za to siedzę ubrana po domowemu, dwukrotnie starsza od pięknych koleżanek, w niebieskiej bluzie z napisem "femme" - kobieta, akurat francuskiej firmy Kiabi.
Po ośmiu godzinach zajęć nie przyswajałam już informacji; trochę też dlatego, że poprzedni wieczór spędziłam w kinie pod Heysel na seansie "Teściów 2". Czasem prostacki śmiech pomaga.
Dużo, dużo roboty przede mną, na przykład opanowanie dzisiejszego przedmiotu - GRH, gestion de ressources humaines. Oczy pieką mnie i wręcz wpadają mi w głąb czaszki; potrzebuję wypoczynku jak nigdy wcześniej. A jutro znowu zajęcia od rana.
Dzisiaj zdawałam ostatnią część egzaminu, który kończy ponadroczny etap starań, starań o zmianę zawodową. Teraz będę czekała na wieści. Takie czekanie nie jest łatwe, bo bardzo obciąża. Zamykam ten rozdział, czy go jeszcze kiedyś otworzę - nie wiem, jestem już bowiem znużona. Najchętniej odcinałabym kupony, czyli korzystała z dorobku i doświadczenia, które przecież mam.
Jestem zmęczona, może nawet wyczerpana. A jednocześnie w tym tygodniu udało mi się dwukrotnie wyrwać z pracy, żeby pójść poćwiczyć na osiedlowej siłowni. Od razu mi się poprawiło, zwłaszcza że blisko placyku rosną piękne kasztanowce, no i zebrałam pierwsze w tym roku kasztany.
Okazuje się, że w zeszłym roku przegapiłam tę porę, porę lśniących kasztanów. To taki śliczny, ciepły czas, z którego miło korzystać zanim nadciągną deszcze i mgły.