Mokry listopad
Otwiera mi w lekkiej manii
i wiedzie
przez mokry sad
jest jesień
jest wiosna
dwadzieścia lat
znamy się
nie żyje
no cóż
i tak się cieszę
tak
Blog zastępczy, szary, pakowy, gat. II. / Albonubes: typowa szatynka.
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
30 | 31 | 01 | 02 | 03 | 04 | 05 |
06 | 07 | 08 | 09 | 10 | 11 | 12 |
13 | 14 | 15 | 16 | 17 | 18 | 19 |
20 | 21 | 22 | 23 | 24 | 25 | 26 |
27 | 28 | 29 | 30 | 01 | 02 | 03 |
Otwiera mi w lekkiej manii
i wiedzie
przez mokry sad
jest jesień
jest wiosna
dwadzieścia lat
znamy się
nie żyje
no cóż
i tak się cieszę
tak
Dziś przyszedł do nas huragan Ciaran. Z Francji przyleciał. Na początek zrzucił mi z balkonowego stolika małą, żółtą konewkę. Zdjęłam więc szybko balkonowe doniczki, zabezpieczyłam krzesła i czekam. Ma być 110 km/h.
Nietypowe jest to, że huragan nie przyniósł na razie deszczu. Chmur nie ma, świeci słońce, drzewa gną się jakby z gumy. Koty patrzą na ten balet zaniepokojono-zaciekawione. A mnie boli głowa. Mam dziś wolny dzień, więc postanowiłam zapisać te wiekopomne myśli.
A dzisiaj jest dzień duchów. Jeden z rycerzy króla Artura, sir Gawain wyrusza na wyprawę; chce znaleźć demonicznego Zielonego Rycerza...
Dziś z nieboszczyków śnił mi się papa. (Zaznaczam, że kwiatki i świeczki ma kupione, nie ma powodu się żalić). No, w każdym razie w tym śnie pogoda była piękna, ojciec czegoś tam chciał, w stylu podaj mi młotek i temu podobne. Poruszaliśmy się w okolicach przyjemnej nieruchomości oraz kwitnącego ogrodu z bzami. Wszystko było ciepłe i pozytywne. Czyli papa w zaświatach nie narzeka.
Od rana ledwo powłóczę nogami, a z wanny wyciągnął mnie dzwonek do drzwi: przyszedł człowiek po korki/nakrętki, które wystawiłam na lokalnej stronie: do oddania. Mówił do mnie na ty, bo był to Flamand, język niderlandzki nie ma formy grzecznościowej. Zadziwia mnie to jednak za każdym kontaktem.
Wczoraj w biurze żegnaliśmy odchodzącą na emeryturę koleżankę, znakomitą tłumaczkę, posiadaczkę umysłu żyjącego w swoim wymiarze. Bała się spraw IT, więc ostatnią korektę starego tłumaczenia, jaka jej się przytrafiła, załatwiłam za nią. Za co dostałam od losu karę: mianowicie czekałam długo aż ktoś (inny co prawda, ale karma wspólna) przyśle mi skończone tłumaczenie. Nie powinnam siedzieć w pracy dłużej niż do 18.10, a tu musiałam.
Na wszelki wypadek wracałam do domu z cukierkami, ale nie zjawili się chętni. Tuż obok, w budynku ratusza, trwała impreza dla najmłodszych i widocznie to im wystarczyło.
Z tym młotkiem to racja: niedawno kupiony regał czeka na złożenie. En avant.
Dziś Jo. udała się na służbę - przeniosła się do znajomej, pilnując jej domu i zwierząt. Zostałam sobie sama z naszymi zwierzami.
Od rana miałam studia, moje embiej, dziś po angielsku i francusku. Naprawdę pracowałam aktywnie i sumiennie - i to cały weekend. Ciekawią mnie te przedmioty i okazuje się, że wiele pamiętam z kursów, jakie robiłam prawie trzydzieści (!) lat temu na studiach filologicznych, gdzie pewien Amerykanin wlewał nam do głów mądrości o zarządzaniu i marketingu. Później nastąpiły czasy, gdy uczyłam business English, i to też zostało mi w pamięci, więc to i owo miałam dziś przywołać z mroków mojej edukacji. Fascynujące, jak działa ludzki mózg (powtarzam to sentencjonalnie od lat).
Potem pojechałam na kolację do ulubionej restauracji-księgarni. Niedobrze tak samej, ale przy okazji chciałam pogrzebać w książkach i suwenirach, no i troszkę się ruszyć. Zjeść makaronu w całości nie byłam w stanie. Ale pan kelner miał piękne, niebieskie oczy, a pani kelnerka była bardzo zgrabna i uprzejma. (Pracują tam bardzo młodzi ludzie, studenci). Suwenirów żadnych szczególnych nie znalazłam, choć kiedyś bywały torby i gadżety z Tintinem...
Wróciłam metrem; kiedy wychodziłam ze stacji, napotkałam dawno niewidzianego bezdomnego pana, którego znam od lat, a który nigdy nie żebrze. I nosi cały swój dobytek w torbach z sieci handlowych. Wydawał się być w niezłej formie, jakby bardziej schludny - ściął sfilcowane włosy. Nie wiem, z czego żyje i jak spędza zimne miesiące. Nie wiem, kim jest i co go wypchnęło na ulicę. Myślę, że przyjechał z Rumunii, choć nigdy nie słyszałam, by mówił. A przecież czasem zachodzi do kawiarni przy metrze. Nie mogę powstrzymać myśli, że był to za dobrych czasów bardzo urodziwy mężczyzna.
Wracajac do domu, już po tramwaju, podziwiałam piękny, srebrny księżyc, już uwolniony z wczorajszego zaćmienia, za kotarą białych chmurek. Było pogodnie, bez deszczu. I ciepło.
Nakarmiwszy potwory, które uchodzą w oczach innych ludzi za koty, wskoczyłam pod kołdrę i mam w planach nicnierobienie.
Dzień był pracowity, za to bez dumania nad sensem życia i tak dalej. I to jest dobre.
Dotrwałam do piątku. Wczoraj było mi jeszcze bardzo źle, bo ciężko, ale dziś już dużo lepiej, to pewnie te bakterie, które zażywam.
Takie fluktuacje. Raz śpię źle, raz jeszcze gorzej, a raz jest pełnia.
I zaćmienie.
Byłam dziś na zebraniu związków zawodowych; mówiliśmy o możliwym w bliskiej przyszłości konkursie dla osób w mojej sytuacji. Byłoby pięknie - piąć się w górę profesjonalnie.
Wracając autobusem, zobaczyłam na murze piękny napis: aimer - abimer, czyli kochać - uszkadzać. Coś w tym jest!