Dzisiaj pada drobny deszcz
Powietrze pachnie wilgocią, a rośliny na balkonie wystawiają liście po więcej.
Siadam w fotelu z kawą, nie chce mi się jeść. Ciało cierpliwie to znosi.
Koty śpią.
Blog zastępczy, szary, pakowy, gat. II. / Albonubes: typowa szatynka.
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
30 | 31 | 01 | 02 | 03 | 04 | 05 |
06 | 07 | 08 | 09 | 10 | 11 | 12 |
13 | 14 | 15 | 16 | 17 | 18 | 19 |
20 | 21 | 22 | 23 | 24 | 25 | 26 |
27 | 28 | 29 | 30 | 01 | 02 | 03 |
Powietrze pachnie wilgocią, a rośliny na balkonie wystawiają liście po więcej.
Siadam w fotelu z kawą, nie chce mi się jeść. Ciało cierpliwie to znosi.
Koty śpią.
Z tej cholernej wojny jest jedna dla mnie korzyść: odgrzebanie języka rosyjskiego. Szkołę kończyłam w PRL-u, więc języka uczyłam się osiem lat. Oglądam jutuby, słucham, zapisuję, dokonuję anamnezy - przypominam sobie słowa.
Druga korzyść: krótki kurs ukraińskiego i odkrycie, jak bliski jest polskiego. To kolejne odkrycie, po chorwackim sprzed lat trzech (w odmianie z Czarnogóry). Zapisałam sobie takie słowa Prezydenta Zełeńskiego: bojatysia ja ne maju prawa.
Bać się nie mam prawa.
Długi weekend, postanowiłam pojechać daleko od domu, od pracy, studiów i codziennej walki o byt, do Zeebrugge nad Morzem Północnym.
Zmiana otoczenia jest prostym środkiem na oczyszczenie głowy. Zrobiłam rezerwację - z poczuciem winy, że marnuję pieniądze, ale jednak wsiadłam do pociągu. "Przepraszamy, że zamiast sześciu podstawiliśmy trzy wagony", usłyszałam z głośników na Dworcu Centralnym.
Jechało się łatwo i szybko do samego Duinsbergen, a stamtąd - tramwajem nr 0 (piękne, prawda?) - do Zeebrugge.
Lata temu odbył się tam koncert Bon Jovi; pamiętam, jak namawiałam Zo., żeby się na niego wybrała. Nie zdecydowała się wtedy, a teraz nic już nie jest możliwe. A Zeebrugge jest idealnie położone do celów koncertowania: scena stoi na ogromnej, 2,5-kilometrowej plaży, dźwięk niesie się zapewne wspaniale.
Wioska rybacka zamieniona w kąpielisko i raj paralotniarzy, miejsce, gdzie wiatr łeb urywa.
W hotelu pokój 33 na 3. piętrze - czemu nie? Okna na szczęście wychodziły na podwórko. Obecność schodów przeciwpożarowych stwarzała wrażenie, że jestem w Nowym Jorku.
Na szczęście w TV działały tylko trzy programy i żaden mnie nie wciągnął. Pomyślałam, że byłoby dobrze zrobić sobie mały odwyk medialny.
Poczytałam książkę Gisele Gieni Flachs - wspomnienia żydowskiego dziecka, które przeżyło okupację nazistowską w Polsce. Trochę jak nasza, zagłębiowska Tamara Cygler, o której pisałam pracę - która mnie kosztowała wiele. Obie zresztą urodzone w 1935 r. Zupełnie jak wojenne pamiętnikarki Anna Frank i Rutka Laskier - w tym samym wieku, rocznik '29.
Nadmorskie maisteczko przywitało mnie różami jadalnymi, właśnie kwitną. Pamiętam, że po oraz pierwszy widziałam je w roku 1980, nad Bałtykiem, konkretnie z Jastrzębiej Górze. Może takie róże jakos lubią morze? Wtedy był późny czerwiec. Bardzo lubię zapach róż jadalnych, po prostu wpycham nos do kwiatów i wdycham.
Porozmyśliwałam, ale z pominięciem obowiązków. Połaziłam po plaży i wzdłuż nadbrzeża - silny wiatr przesuwał mnie, kiedy szłam pomostem widokowym w stronę szarego morza. Po prawej port, do którego zawijają promy i statki wycieczkowe. Piasek, wszędzie piasek, nawiewany na deptak, w stronę domów i hoteli, piasek zatapiający kosze na śmieci.
Skorzystałam z gorącej kąpieli w wannie; doskonale się wtedy nie myśli. W szafce przy łózku znalazłam Biblię, która klasycznie otworzyła się na fragmencie o chodzeniu po wodzie.
Nie jadłam przez cały dzień, nie odczuwając głodu. Być może mój układ pokarmowy działa jak u mojego ojca pod koniec życia, kiedy, jak mówił, nie chciało mu się nawet otwierać gęby. Planowałam to podgonić rano śniadaniem; okazało się skromne, kawa średnia, a jogurt przeterminowany o tydzień. Wszelako przyjmuję to jako element życia, coś, co jest - bo jest. Staram się osiągnąć stan czystej, wolnej głowy i czasem, częściowo, udaje mi się nie mysleć zanadto i nie martwić.
Wróciłam w piątek. Stacja, z której chciałam odjechać, okazała się czynna tylko w weekendy. Oprócz mnie czekała tam tylko para Anglików. Wdaliśmy się w dłuższe rozważania o pociągach (ich braku), po czym się rozeszliśmy. Oni ze stacji Strand przeszli na stację Dorp, a ja na przystanek tramwaju. Po czym stwierdziłam, że nie ma sensu czekać na tramwaj linii 0 i płacić dodatkowo za bilet tramwajowy, gdy mam już bilet kolejowy na całą trasę. Poszłam zatem posiedzieć na plaży, gdzie wiatr wypędził mi z głowy wszelkie nadmiarowe myśli. Przeszłam powoli na stację Dorp (wieś), skąd pociąg zabrał mnie do Brugii. Z Brugii blisko juz było do Brukseli.
Zdałam sobie sprawę, że to był mój pierwszy taki wypad od lat. Bo pozmieniało się w świecie i nawet nie jestem pewna, czy można teraz cieszyć się luksusem oddalenia. Tu czy tam, na łeb spaść mi może ruska rakieta, ta świadomość wiele teraz znaczy.
Drodzy, wysłałam, oddałam wszystkie prace zaliczeniowe. Wyliczyłam się z praktyk. Zaliczyłam egzaminy, które były do zaliczenia. Czekam na obronę, ale do tego czasu zostały jeszcze trzy tygodnie.
Mam poczucie zamniętego etapu i potrzebuję odpocząć. Ucieknę na dzień lub dwa - jeśli się uda. Mam rezerwację nad morzem, a przede mną krótki tydzień pracy i długi weekend.
I trochę podziwu dla samej siebie też mam.
Dziś sto dziewiąte urodziny babki S.
Babka S. urodziła się jako poddana cara Rosji.
Jej mąż, dziadek W. urodził się ponad sto trzynaście lat temu jako poddany cara Rosji.
Babka Z. urodziła się ponad sto dwanaście lat temu jako poddana cesarza Austro-Węgier.
Dziadek R. natomiast jako jedyny z tego grona moich przodków w tamtym pokoleniu urodził się w wolnej Polsce, w II RP. Nie miał jeszcze roku, gdy wyjechał do Francji.
Tak to wygląda.