Sonet wg Ronsarda
Jakiś miesiąc temu dziecko moje, Jot, zapytało mnie, czy umiem pisać wiersze. Odpowiedziałam twierdząco. Umiem oryginalnie i naśladowczo, rymujące się i białe, i tłumaczenia też. Jot się ucieszył i zapowiedział, że chciałby sonet, jedną strofkę, po otrzymaniu której on sobie dopisze resztę. Upewniłam się, że wie, jakie formalne wymogi spełnia sonet (14 wersów, rymy abba itd.) - potwierdził. Sprawa ucichła, choć ja sobie w twórczym nastroju ułożyłam w głowie kilka linijek wiersza - o kocie.
W ubiegły wtorek miałam prawdziwy maraton: praktyki na uczelni, praca, wieczorem kurs przez internet. O 20.30, kiedy oczy już rozjeżdżały mi się z wysiłku, postanowiłam zwinąć warsztat (komputer) i układać się do snu.
Wtedy przyszedł Jot. -Gdzie mój sonet? Bo jutro termin.
Okazało się, że miesiąc temu on złożył u mnie zamówienie, tyle że nie podał daty wymagalności.
Nie denerwując się zupełnie, otworzyłam ponownie laptopa. Dla inspiracji przeleciałam wzrokiem kilka utworów Szekspira, a potem wczytałam się w kanony sonetu francuskiego, żeby móc się na nim wzorować. Czterdzieści minut zajęło mi wyklepanie czternastu wersów, ktore nastepnie wysłałam mejlem pociesze. Potem zapukałam do jej drzwi. -I jak? Może być? Podoba się?
Jot spojrzał badawczo i zarazem niepewnie znad klawiatury. - Mamooo, czy ty napisałaś go aleksandrynem?
Ziemia usunęła mi się spod nóg. - Miał być aleksandrynem?.. Nie, ale za to użyłam formy wzorowanej na Ronsardzie.
Jot: -A tak, nawet nasza pani użyła na lekcji tego nazwiska... Ale ten sonet MIAŁ być aleksandrynem.
Chór grecki w mojej głowie: yyyyy?
PS. Bez obaw, Jot w szkole przedstawił swój sonet, nie posłużył się moim.