Życie jak w M.
Podźwignęłam się ze staniu wyczerpania, otrzepałam i uciekłam na krótki urlop do mojego ulubionego kraju na H., do miasta, w którym jeszcze nie byłam.
Był to spóźniony autoprezent urodzinowy: mecz w Madrycie. Zabrałam Jota, bo grała przecież Barcelona. A grała przeciwko Atletico de Madrid w półfinale Pucharu Króla. Tak, taka wyprawa dla takiego szaraka jak ja to szaleństwo finansowe, ale przecież pięćdziesiąte pierwsze urodziny to jest osiągnięcie, które należy uczcić.
Poleciałam bardzo rano, czego nie lubię, ale w perspektywie ma się wtedy pełny dzień. A mecz miał być dopiero o 21.30.
Wybrana przeze mnie dzielnica-okolica okazała się przyjemna (Lavapies - "umyj stopy"!), sieciowy hotel minimalistyczny, ale czysty, jak dla mnie good enough.
Dojazd z lotniska okazał się, mimo przesiadek, bardzo wygodny, to samo dotyczyło dojazdu na stadion Riyadh Metropolitan. Spośród tych stadionów, na których miałam przywilej oglądać mecze - Jose Rico Perez, Camp Nou, Estadi Olimpic Lluis Companys - ten właśnie, tj. stadion Atletico de Madrid okazał się najpiękniejszy. I najwygodniejszy z punktu widzenia kibica.
Mecz ułożył się po naszej myśli, choć był bardzo fizyczny, nie zaś finezyjny: Atletico zastosowało ostry pressing i pilnowało takich gwiazd Barcelony, jak Lamine Yamal (wielokrotnie faulowany i przewracany). To zaś powodowało, że mecz był dość wolny. Barcelona strzeliła jedną bramkę (Ferran Torres to zrobił, z podania Yamala) i takim wynikiem spotkanie się zamknęło. Lewandowski wszedł na jedyne szesnaście minut i nie zmienił wiele.
Wracaliśmy z pamiątkowym szalikiem w tłumie kibiców Barcelony i Atletico, spokojnie i zupełnie bez strachu. Choć jeszcze podczas spotkania nasłuchaliśmy się wyzwisk i przekleństw - oberwało się mianowicie sędziemu i jego matce, a także Yamalowi. Co mnie oburza, bo to jeszcze dziecko, genialne dziecko.
Dotarliśmy do hotelu dobrze po północy; trzeba było odespać ten długi dzień. Wstaliśmy na późne śniadanie, które i ja, i Jot zjedliśmy z apetytem, żeby wymeldować się w południe i wyjść na deszcz (bo Madryt był zimny i mokry). Żeby jakoś zagospodarować czas do późnego wylotu, postanowiliśmy odwiedzić jakieś słynne muzeum. Padło na pobliskie Prado - ale tu zaskoczyły nas kilometrowe kolejki do wejścia. Jot wtedy zaproponował pobliskie ogrody królewskie, gdzie oprócz egzotycznych roślin znaleźliśmy pawilony ze sztuką współczesną, instalacjami i grafikami. A potem przeszliśmy do pobliskiego (jeden przystanek autobusowy oddalenia) Muzeum Królowej Zofii.
Twórca ogrodów królewskich
Po zakupieniu biletów (kolejki też spore i zdominowane przez wycieczki francuskich licealistów) oraz zdeponowaniu mokrych ubrań i plecaków w szafce poszliśmy zwiedzać liczne sale ze sztuką współczesną. Mnie jednak zależało najbardziej na "Guernice", którą szybko znalazłam dzięki przejrzystemu oznakowaniu sal wystawowych.
Sztuka Nowego Świata
Plakat z czasów wojny domowej (CNT - anarchiści)
"Guernica" była oblegana pewnie też dlatego, że temat wojen i bombardowań jest niestety aktualny. I mała miejscowość na północy Hiszpanii, zniszczona podczas wojny domowej (1936-39) łączy się ze współczesną Buczą, Krzywym Rogiem, Charkowem... Pogadaliśmy z Jotem chwilę o tym, co mogą oznaczać poszczególne elementy obrazu Picassa: byk, koń, słońce jak żarówka... Sugerowałam Jotowi, żeby spróbował nie analizować sztuki intelektualnie, tylko emocjonalnie i wrażeniowo.
Potem poszliśmy się posilić do sieciowej pizzerii, gdzie napełniłam żołądek prostą i dobrą pizzą z tuńczykiem i cebulą oraz białym winem. Zakończyłam tę konsumpcję kawą z mlekiem. Było mi tak dobrze w ciepłym, maleńkim wnętrzu, wśród spokojnie rozmawiających o zwykłym życiu Hiszpanów; były to dwie przyjaciółki i para z niemowlęciem. A wszyscy tacy piękni.
Pojechaliśmy już prosto na lotnisko, gdzie wywinęliśmy numer, przechodząc dwukrotnie przez kontrolę bezpieczeństwa - tym niemniej wszystko skończyło się dobrze. Ach, i na tym lotnisku właśnie, w toaletach światło jest tak korzystne, że wyglądam zupełnie cudnie, ha, ha... A kiedy lot powrotny dobiegł końca i wyszliśmy na belgijską ziemię, okazało się, że ten kawałek Europy nawiedziło już prawdziwe lato. Taki paradoks.
Tak wyglądało odłożone w czasie świętowanie moich kolejnych urodzin, i tak postanowiłam sobie dogadzać. Dobra konsumpcja wcale nie jest zła; połączenie prostych przyjemności w postaci meczu piłkarskiego i pizzy z oglądaniem dzieł sztuki bardzo mi pasuje. To wszystko mogą być rzeczy wybitne albo bardzo dobre. Dobre dla ducha, dobre dla ciała, dobre dla całego człowieka. Madryt prosi się o powtórkę, bo przecież nie odwiedziłam Prado.
Promocja czytelnictwa w metrze
Miasto w tym maleńkim fragmencie, który zobaczyłam w ciągu półtora dnia podobało mi się bardzo mimo nieturystycznej pogody; olbrzymie lotnisko robi duże wrażenie, sprawne metro i autobusy, z których korzystaliśmy bezproblemowo dzięki biletom turystycznym wydają się witać pasażerów. Choć klimat i ludzie są tu inni niż w Alicante, czułam się prawie jak u siebie, jak w domu. Dawniej, lata temu, zanim zaczęłam podróżować, nie sądziłam, że taka ze mnie wagabunda, że mój dom jest tam, gdzie jestem ja.