Sesja
Jot zdał ostatni egzamin w swojej sesji i czeka na wyniki. A jego matka, to jest ja, została poproszona o pilnowanie studentów Uniwersytetu Gandawskiego podczas egzaminu z literaturoznawstwa. Wstałam więc rano w sobotę (a deszcz sobie kapał) i pojechałam do Gandawy.
To tylko pół godziny pospiesznym. Wyszłam ze stacji i zdecydowałam się dotrzeć na wydział pieszo, wśród ustępującego deszczu. Było zaskakująco ciepło.
Na wydziale powoli zbierali się studenci. Usiadłam w zamkniętej kafejce - znikąd kawy, ale można poczytać Merleau-Ponty'ego o fenomenologii języka*... Studenci zbijali się w grupki przy stolikach i dyskutowali o literaturze. Nie ma nic piękniejszego niż literatura, która porusza i żyje.
O dwunastej trzydzieści spotkałam się z resztą (nieznanych mi jeszcze osobiście) kolegów pod biurem profesora prowadzącego egzamin: nastąpił podział ról i przeszliśmy do auli, gdzie należało przygotować zestawy egzaminacyjne dla 150 studentów. Do czego zabrałam się z kolegą - wykładowcą literatury hiszpańskiej. Rozkładałam pulpity mocowane przy co drugim krzesełku, umieszczałam na nich kartkę z wytycznymi nt. egzaminu, a kolega kładł następnie arkusze odpowiedzi. Kolejna osoba dorzucała zestaw pytań i tak dalej. Poszło nam sprawnie (ale tylko mnie bolał kciuk i ręka, którymi wyszarpywałam oporne pulpity - wzięłam na siebie siłową część pracy, bo skłonił mnie do tego mój dawny, nieuleczalny mesjanizm polskiego nauczyciela).
Studenci zajęli miejsca i zaczęli pisać ezgamin.
Jest to piękny widok - głowy pochylone nad kartką, wzrok patrzący w dal w poszukiwaniu inspiracji oraz wyraz głębokiego skupienia na twarzach. Piszę o tym bez żadnej ironii, bo zawsze mnie radowało obserwowanie studentów przy pracy.
Na pocieszenie - nie wszyscy piszący byli młodziakami w wieku Jota. Była i pani studentka po pięćdziesiątce.
Po czternastej trzydzieści zmienili nas, pilnujących, kolejni koledzy z wydziału LW07; pożegnałam się i poszłam na dworzec. O dziwo, świeciło słonko. Szybko złapałam pociąg i w ciągu pół godziny byłam w Brukseli.
To był owocny dzień, w tym sensie, że poczułam się częścią wydziału i uwierzyłam, że tak może być częściej. Tak, chciałabym pracować, ucząc studentów, jak przed laty.
A oprócz tego dostał mi się wczoraj ból gardła i brzucha; wirusy nie śpią. Dzisiaj już trochę wydobrzałam i piszę te słowa z mojego bezpiecznego, ciepłego łóżka, po powrocie z lokalnej kawiarni, gdzie spędziłam czas z Ju., która zauważyła, że dawno się nie widziałyśmy, więc czas już wypić razem kawę. I to była prawda. Pijmy razem kawę póki można, bo świat skręca w niedobrą stronę.
*chodzi o "Fenomenologię percepcji" rzecz jasna...