Jadę autobusem, czekam na autobus
I jak zawsze, słucham. I próbuję odgadnąć, w jakim języku się rozmawia.
Na tylnych siedzeniach autobusu linii 21 usiadło dwóch mężczyzn o wyglądzie troszkę zmęczonym, w wieku nieco powyżej mojego. I gadają, a ja nadstawiam uszu - co to za melodia.
W pewnym momencie trochę się popstrykali i w efekcie - rozsiedli. - Idi na chuj! - woła jeden. - Idi na chuj! - odpowiada drugi.
Potem rzucili jeszcze kurwami.
Chyba to byli ludzie drogi - Romowie, pewnie z Ukrainy lub Rumunii.
Dziś rano przywitał mnie deszcz, zrazu niepozorny, wręcz grzeczny, bo nie ukośny. Ale gdy tylko dotarłam do centrum miasta, gdzie mam przesiadkę, zrobiło się ulewnie. Wskoczyłam w pierwszy nadjeżdżający autobus, żeby przesiąść się trochę dalej, no i żeby nie moknąć. Wysiadłam na przystanku C., gdzie schroniłam się pod szklaną wiatą. Dwie panie dialogowały pod tą samą wiatą: - We wtorek podczas burzy ułamana gałąź zabiła dziecko w wózku. We Francji leje od miesiąca. Od miesiąca. Na Litwie czterdzieści pięć stopni, w Rumunii czterdzieści pięć stopni, a tutaj... Co za pogoda... - Brutalna - mówi druga pani (z dzieckiem).
Potem, przez większość dnia, suszyłam (na sobie) ubrania. Nieprzyjemne uczucie, ale mija.
Minął też czas mojej pracy w tym egzotycznym miejscu. To były dwa lata bez półtora miesiąca. Od poniedziałku będę bardziej w centrum.