Do wód
Jest tu taki zwyczaj, że w dzień urodzin bierze się wolne. Zaplanowałam zatem mały wyjazd. Już jakoś tak w styczniu. Do wód. Ciepłych.
Ale dzień wcześniej, w środę, miałam umówioną coroczną mammografię z USG, z samego rana, czyli o 7.30.
Kiedy się idzie na takie badanie, trzeba zawsze wziąć pod uwagę potencjalny wynik na plus i na minus. Czyli człowiek idzie tam w nastroju dość poważnym. Ja szłam wiedząc, że od lat mam guzy, które zaczęły sprawiać mi ból. A pani doktor/profesor powtarza, że takich rzeczy się nie operuje, bo są łagodne i nie złośliwieją.
Ale po USG doktor powiedziała: - Może ewakuujemy płyn z torbieli? Nie mogłam odmówić, a ona wbiła mi w delikatne ciało wielką igłę i ściągnęła jakieś dziesięć centymetrów sześciennych paskudnej, krwistej cieczy, o której odruchowo powiedziałam "ohyda". - Wcale nie - skomentowała ostro. - I nie trzeba tu żadnej analizy.
No to sobie poszłam z plasterkiem i siniakiem. Który mam do dziś.
Wieczorem po pracy pojechałam na największy dworzec w mieście, aby udać się pociągiem do wód. Dwa pociągi mi uciekły, zaś kolejny okazał się ostatnim. Wsiadłam więc do niego, licząc, że dojedziemy na czas do miasteczka P., gdzie miałam osiem minut na przesiadkę. Drogę przebywałam wielokrotnie, to tylko 1,5 godziny jazdy. Tym razem jechało mi się świetnie, bo pociąg miał piętrowe wagony i usiadłam sobie na pięterku.
Ale pociąg spóźnił się o ponad 10 minut.
Przebiegłam z peronu 2. na 4. (tor właściwie, bo tu nie ma peronów), a tam stał na światłach inny pociąg - miałam cichą nadzieję, że do S. Spróbowałam otworzyć drzwi - zablokowane.
Wtedy dołączyli do mnie dwaj panowie z walizkami. Dobili się do motorniczego - Wpuści nas pan? - Nie mogę! - Pan do Spa? - Nie, ten do Spa już odjechał.
Jak niepyszni odeszliśmy na peron pierwszy. - Pani zobaczy w aplikacji, kiedy będzie następny. Ja: - To był ostatni pociąg na dziś.
Wyszliśmy przed dworzec w mieście Pepinster. Oświetlenia praktycznie nie było, informacji o transporcie też nie. Panowie - jak się okazało strażacy z Francji jadący do Spa służbowo - postanowili zamówić taksówkę dla całej naszej trójki. Ale bądźmy realistami: na walońskiej prowincji, po 20.00, nie jest to rzecz łatwa. Pani z radiotaksi obiecała oddzwonić. I tak czekali, paląc (strażacy lubią dym, napisała mi potem siostra).
Ustaliliśmy, że jedziemy w tym samym kierunku. Zerknęłam na Google maps; 200 metrów od dworca znalazłam przystanek lokalnego PKS (TEC), z którego za 3 minuty miał odjechać ostatni tego dnia autobus. - Tamtędy na autobus - powiedziałam i poszliśmy w stronę przystanku Eglise, logicznie zlokalizowanego koło kościoła (l'eglise).
Doszliśmy na czas, z tym że autobus spóźnił się kilka minut. Myślałam już, że wypadł - to byłaby katastrofa... Ale nasz 388 w końcu nadjechał. Przy wejściu musiałam oczywiście zapłacić za bilet; pan kierowca w wieku zaawansowanym, z plamami starczymi na rękach, wydał mi nie bez kłopotu z 20 euro. Przeprosiłam za zamieszanie; zapłaciłabym aplikacją, tyle że kilka tygodni wcześniej ją wyrzuciłam z telefonu, po tym, jak Jot skończył praktyki w Walonii, w Louvain-La-Neuve.
I pojechaliśmy przed siebie, w całkowitym mroku. Drogą - jak by nie było - górską, choć te góry są malutkie.
Po 20 minutach zobaczyłam przez okno znajomy widok głównego placu miasta Spa - światła i największy hotel w tym mieście.
Pożegnaliśmy się z panami strażakami, którzy też wysiedli, żeby udać się do swojej remizy. A ja weszłam do hotelu i zameldowałam się na recepcji. A potem, z dziką rozkoszą, w pokoju nr 311, wskoczyłam do wanny.
Ciekawa była autoanaliza tego, co myślałam tego wieczora. Otóż przyznam, że na dworcu w Pepinsterze miałam ochotę wracać do domu; potem zdałam sobie sprawę, że przy braku połączeń kolejowych ostatnie 10 kilometrów mogę bez trudu przejechać taksówką albo autobusem, nawet okazją. Że hotel na mnie poczeka, że przede mną ciepłe kąpiele w termach i pyszne jedzenie w znajomej pizzerii, i że warto spróbować. Ale gdyby zrezygnować - to też dobrze.
Trudno opisać słowami poziom zmęczenia, jaki mnie dopadł po moich przygodach. Ostatni wieczór czterdziestoośmiolatki zakończyłam więc dość wcześnie. Ciało odprężyło się po tej dawce stresu w ciepłej wodzie, a umysł po prostu się wyłączył; potem otuliłam się kołderką w wielkim queen's bed, nastawiłam budzik na 9.00 i usnęłam. Wcześniej robiąc zdjęcia nocnym światełkom małego miasta.
Obudziłam się już jako czterdziestodziewięciolatka, poszłam znowu do kąpieli, a potem na śniadanie.
Ekspres do kawy w miejscowej restauracji był dla mnie tak hojny, że kawa rozlała mi sie poza filiżankę, na spodek.
W południe wymeldowałam się i pojechałam na szczyt wzgórza, gdzie mieszczą się termy i gdzie miałam wykupione trzy godziny pluskania się.
W termach nie ma zasięgu, ale chwilkę przed wejściem na basem odebrałam telefon, z którego wywnioskowałam, że w mojej najbliższej rodzinie rzeczy zapowiadają się obiecująco.
Ciekawa rzecz: woda wydała mi się cieplejsza niż dawniej, przed laty. I jakby głębsza. Taplałam się w basenie głównym, wypłynęłam też na dwór, gdzie ciepła woda parowała w chłodnym powietrzu, gdzie mogłam wystawić twarz do słońca. Potem poszłam do łażni hammam, parowej i piekielnie gorącej; i do zaciemnionego pokoju relaksacyjnego, gdzie rozpylają zapach świerku albo cytryny i świecą ultrafioletem.
I przez cały ten czas starałam się nie myśleć, oczyścić mózg z bieganiny myśli, ponieważ jego gorączkowa działalność obraca się czasem przeciwko mnie. I nawet się udało.
Poleżałam pod lampami na podczerwień. Wygrzałam kości.
Wody termalne i chlapanie się w nich pomaga mi na moje delikatne, nadruchome stawy, odciąża plecy i wspaniale relaksuje. Leżę sobie, patrzę w sufit, patrzę na ludzi i nie martwi mnie nic.
Kiedy zjechałam na dół, telefon znowu zadzwonił i dobre wieści się potwierdziły. Dlatego z lekkim sercem poszłam coś zjeść.
Miejsce, gdzie jadam obiadki za każdym razem, gdy jestem w Spa (czyli średnio raz w roku z czteroletnią przerwą), to pizzeria naprzeciwko kościoła.
Jeszcze cztery lata temu nazywała się Tectis, ale wówczas jej właściciel, Angelo C., sprzedał ją ze względu na stan zdrowia. Bywaliśmy tam wielokrotnie; pan Angelo, Sycylijczyk z Enny w wieku mojego ojca mniej więcej, opowadał mnie i Jotowi, jak uczył się robienia pizzy na Sycylii, jak za błędy tłukł go po głowie jego patron; jak za młodu przybył do pracy we włókienniczym Verviers; że ciasto na pizzę zarabia się dzień wcześniej, a kolejnego dnia rozwałkowuje i wsadza z dodatkami do pieca. - Sos czosnkowy? - pytał zawsze. - Chcesz mi pomóc? - pytał Jota. Wielokrotnie pisałam o tych wizytach w Tectis na moim zaginionym blogu; szkoda, że te wpisy zaginęły na zawsze. Angelo miał młodą żonę z Maroka i dwoje małych dzieci, Rayana i młodszą dziewczynkę. Wierzę, że mają się dobrze.
A samą knajpkę, która mieści się tuż poza głównym traktem i nazywa się Au feu de bois: pizza, pasta et plus, kupili inni właściciele, którym udaje się kontynuować chlubną tradycję. Odnowili i lekko zmienili wnętrze (żal tylko francuskich chansons, króre tu rozbrzmiewały z głośników za czasów Angelo). Pizza przede wszystkim, ale i makaron robią zacny, a przekonałam się o tym własnie w swoje urodziny. To tego białe winko i espresso. O szesnastej lokal był prawie pusty, z wyjątkiem młodej pary kupującej pizzę na wynos, ale prawdopodobnie w popularniejszych porach mają dużo roboty - i bardzo dobre recenzje.
Jasne, że byłoby przyjemniej dzielić z kimś ten posiłek, ale miał to być samotny wyjazd i jako taki dobrze się sprawdził.
Do domu wróciłam bez większych przygód, już tylko pociągiem, słuchając sobie ulubionej muzyki w słuchawkach. Kiedy z wieczornego treningu wrócił Jot, okazało się, że ma dla mnie wspaniały prezent: wysprzątany pokój.
A zatem żyję. Tym samym przeżyłam swoja matkę, która umarła w dniu swoich urodzin. Jest mi z tym dziwnie i trochę strasznie. Ale mówię sobie: inszallach, będzie to będzie, możesz tyle, ile możesz, a reszta...
No, reszta jest czekaniem. I poezją czasem też.