Przy sobocie
Sobota jest tradycyjnie moim dniem maratończyka, zawsze mam do zrobienia sto rzeczy.
Po praktykach (gdzie zmarzłam) wróciłam pks-em do domu, po drodze robiąc zakupki spożywcze. A w domu zjadłam sobie obiad z airfryera (nowa miłość! nowy gadżet!) i poczułam, że jestem bardzo, bardzo zmęczona.
Teraz, tradycyjnie już leżę pod kołderką, z kotem u boku. Powieki same się zamykają, choć nie jestem senna. To osłabienie mięśni. Jutro odsypiam, nie ma głupich.
Bo to zaczyna się tak: szósta dwadzieścia - pobudka, siódma trzynaście - odjazd autobsem spod domu, siódma trzydzieści siedem - odjazd pks-em spod metra. Dziewiąta - obserwacje lekcji, jedenasta - prowadzenie zajęć... Czternasta trzydzieści - powrót do domu. Kolejny dzień.