Koniec i już
Będąc w Polsce, rozwiodłam się w W. Następnie pojechałam na południe do B.; zameldowałam się w przyzwoitym hotelu nad rzeką, przy bardzo przyjemnych bulwarach. Nie kocham jakoś specjalnie B., bo w 1975 r. wchłonęło ono G., miasto mojej matki, z którym jestem związana sentymentalnie. I właśnie, pojechałam do G. na cmentarz, gdzie znajdują się groby moich rodziców i dziadków. I nagle - po raz kolejny przecież - zobaczyłam, że nad grobami bliskich nie góruje już stara lipa. Przecież ścięli ją cztery lata temu: miejsce jest cenne. Ze względu na tę lipę wybrał to miejsce przed laty mój dziadek, W.
Odkąd nie ma lipy, widzę tym jaśniej, że także ich tam nie ma. Nie ma. Rozpadli się, w proch zamienili lata temu i nic tego nie zmieni - ani kwiaty, ani znicze, a już najmniej - plastikowe potworki zostawiane na płytach z marmuru lub lastryko.
Kult trupów w Polsce jest filozofią obowiązującą; od dziecka mnie odstręczał.
Byli, nie ma ich. Żyją w mojej głowie i w każdej komórce mojego ciała, które, kiedy przyjdzie czas, spłonie, a nie rozpadnie się (mam nadzieję).
.
bulwary, jesień, hotel