Przygoda
Kiedy byłam dzieckiem, marzyłam o przygodach - w takim sensie, w jakim pisze się o nich w książkach. Przeżycie przygody łączyło się z pościgiem, gonitwą i tajemnicą, skrajnymi emocjami.
Czterdzieści lat później taka przygoda jest czymś, czego nie szukam wcale. Żadnych silnych przeżyć, proszę. Naprzeżywałam się.
A raczej: w pandemii przygodą stało się wszystko. Wyjście do sklepu. Spotkanie tam na wpół szalonej sąsiadki w zimowym płaszczu, która ma zwyczaj zamiatac ulicę i usuwać śmieci z chodników. Albo spotkanie tam pana w krótkich spodenkach, gdy na dworze leje i wieje. Albo odkrycie, że nie dowieźli brokułów - i co teraz będzie? Wyjście na przystanek tramwajowy i odkrycie, że tramwaj nie chce przyjechać, ponieważ wiatr powalił drzewa na tory. Wyjazd z dzieckiem na mecz piłki nożnej - autobusem, który snuje się przez wsie, a gdy wysiadamy na czterdziestym czwartym przystanku, trzeba jeszcze iść dwa kilometry pieszo, przez pole dwumetrowej kukurydzy.
To są moje współczesne przygody. Wystarczają mi w zupełności.
We wtorek zaczynam praktyki na pewnym uniwersytecie. Poprzednie moje praktyki nauczycielskie miały miejsce na krakowskiej Akademii Ekonomicznej (dziś Uniwersytet) dwadzieścia pięć lat temu. Mam tremę i ciekawość tego, co się stanie.
A na przystanku biedronka.