Poszukiwanie
Miesiąc od urlopu przeminął cicho i bezszelestnie; siły nadal nie odnalazłam. Ani determinacji, ani ochoty. Próbowałam tak i siak, nic nie działa.
Dlatego dzisiaj zwlokłam się z łóżeczka, wsiadłam na rower i pojechałam na siłownię pod chmurką.
Bywam tam od dwóch lat, ale ostatnio nieregularnie, nie mogąc przezwyciężyć słabości ciała i niestety ducha. Natomiast nawet takie rzadkie bywanie ma na mnie dobry wpływ i nie da się ukryć, że siłę mięśniową nawet w moim wieku i z moim poziomem testosteronu można sobie zbudować dość szybko. W domu mam sztangę i macham nią codziennie, żeby dobić do trzystu kilo. Ale to wszystko.
Dowlokłam się do klubu sportowego, do mojej siłowni, włączyłam sobie audycję i zaczęłam ćwiczyć.
Audycja była piękna: rozmowa z Adą Limón, poetką laureatką Stanów Zjednoczonych. Jej potoczysta poezja i opowieści o zwykłym, prowincjonalnym życiu, które miało jednak element niezwykłości napełniło mnie otuchą. Bo ja urodziłam się do poezji, szczególnie do jej tłumaczenia. Poezję Ady mogłabym tłumaczyć z marszu, co znaczy, że jest napisana naturalnym, przejrzystym językiem. Poniżej jeden z wierszy.
Wróciłam więc po ćwiczeniach trochę wzmocniona, w tym duchowo. Zwłaszcza że pogoda późnoletnia, ciepło, nieupalnie. Powietrze między drzewami jest już trochę jakby mleczne, jesienne.