Miasto Światła, znowu
2 września, poniedziałek
Jestem znowu w Mieście Światła, Al-Akant. To już chyba trzynasty raz.
Światło późnego lata filtrowane przez chmurki. Dziś zaczyna się rok szkolny, ale my już przekroczyliśmy wiek obowiązku szkolnego. Jot czeka na pierwszy rok akademicki, który nie wiadomo co mu przyniesie. Ja zagryzam wargi, żeby tylko ruszyć z kolejnymi rozdziałami pracy doktorskiej. Jak bardzo chciałabym bronić się za rok!
Przyleciałam tu ostatniego dnia sierpnia, w sobotę, na dziesięć dni wytchnienia, zmiany. Przed lotem byłam bardzo spięta i nawet żałowałam, że zachciało mi się znowu ciepłych krajów. Miałam długą, bo od grudnia, przerwę w lataniu (poprzednia wyprawa - tutaj); zawsze mnie to stresuje. Ale lot był bezproblemowy i punktualny.
W Mieście Światła to światło jest tak łaskawe, że nawet ja się pięknie prezentuję, aż zrobiłam sobie zdjęcia z odbicia w lustrze, To nic, że w domu będę znowu starą sobą; tutaj jestem alacantina.
Wczoraj pogoda się wahała, dziś słońce jest znowu w pracy. Po śniadaniu wyszliśmy na spacer i tosta z kawą i sokiem w El Moli. Za kontuarem dziewczyna z Ameryki Południowej. Zapłaciłam 6 euro. Za mną w kolejce ustawiła się pani lat 90. Zapytała, czy jest chleb z pełnego przemiału. Ciekawe, czy zawsze się tak zdrowo odżywiała, czy teraz odkryła, że chce żyć jak najdłużej. Ja jednak zamówiłam tost z chleba „normal”, nie „integral” i do dziewięćdziesiątki raczej nie dobiję.
Wzięłam ze sobą teoretyczną rozprawę o poezji z kilkoma rozdziałami poświęconemu poecie Johnowi Ashbery’emu. Wynotowuję jakieś celniejsze zdania, które odnoszę do poezji D. Shapiro, który zalicza się przecież do „uczniów Ashbery’ego”. To bardzo złożona, wymagająca, ale i piękna poezja. Nie ma puenty i nie przynosi ulgi. CO daje? Przyjemność odkrywania możliwych znaczeń, odwołań. To wygodne, ukryć się za metaforą albo metonimią. Albo porównaniem. Życia nie można brać dosłownie.
Z plaży wygoniła nas mrucząca od zachodniej strony (Calpe, Benidorm) burza. Zanim się zebraliśmy, rozmawialiśmy o pogodzie i klimacie. Jot mi wyjaśnił, że nie ma ocieplenia klimatycznego, a jedynie de-re-gle-ment. Czyli deregulacja. Obok nas kocyki rozłożyli młodzi frankofoni. Woda wspaniała, fale dość wysokie.
Morze Śródziemne wita nas ciepło
Podczas kolacji (dla mnie makaron z mariscos, oczywiście) polało się na mnie z sufitu, z klimatyzacji. Pani kelnerka mnie, rzecz jasna, rozpoznała (a raczej Jota, który wyróżnia się urodą). Do domu wleczemy się noga za nogą, pod górkę.
Moje wakacje tutaj to czas, kiedy jestem w stanie zaopiekować się sobą. Wszystko robię powoli: rano biorę kąpiel, po południu korzystam z wody morskiej, wieczorem znowu kąpiel - przebieram się dwa razy dziennie, chadzam nawet w kolorowych sukienkach i sandałkach i wyglądam jak kobieta. Skórę traktuję pachnącymi kremami albo oliwą; prawdziwa, luksusowa rozpusta. To jedyny taki czas w roku, kiedy sobie dogadzam w ten sposób, i jeszcze staram się dobrze jeść i pić, i nie myśleć o codziennych sprawach.
Kiedy wracaliśmy znad morza, tramwajem rzecz jasna, przyuważyłam kucającego z przodu wagonu, po lewej, chłopczyka pod opieką dziadka; malec pytał, ile jeszcze przystanków przed nimi. - Dwa - powiedział dziadek. Mały człowiek zaczął szybko liczyć na głos, aż dotarł do czterdziestu siedmiu, a następnie do sześćdziesięciu pięciu. Fakt, przeskakiwał niektóre liczby. Była to ilustracja tego, jak różnie biegnie czas młodym (ciągnie się) i starym (mknie).
W tym roku, jak myślę, powinnam już wystąpić w kostiumie jednoczęściowym zamiast bikini, zważywszy na zmiany w postmenopauzalnym moim ciele. Ale... po namyśle tego nie zrobiłam i wcale nie żałuję. Na hiszpańskich plażach bowiem objawiają się ciała wszelkich kategorii wiekowych, rozmiarów i kształtów, a słońce i woda kocha je i pieści tak samo.
3 września, wtorek
Budzę się, uchylam drzwi balkonowe, usypiam. Następnie budzi mnie burza. Szybko odwiedzam wannę, a potem próbuję zrobić kawę – maszyna protestuje. Zadowalam się jogurtem. Tymczasem rozpoczyna się ulewa. I leje! To rzadkie (moje, letnie) doświadczenie tutaj. Wybiegłam na balkon po suszący się ręcznik – deszcz był ciepły i miękki. Tylko gdzie ja powieszę pranie.
Deszcz prawie ustał, ale nadal grzmi. Pranie rozwiesiłam na wieszakach. Ulicą spływa woda, sika. Przedziwne. Aaaaagua, krzyczy jakieś dziecko.
Udało mi się wydusić kawę z maszyny firmy Bosch.
Pisałam wczoraj z Ka. Miała przygodę ze znalezioną przy bankomacie gotówką, którą odniosła na komisariat. Ile my się już znamy lat? Od lipca 2001, czyli 23 lata. To jest kawał życia, wspólnego pracowania w kolegium M. oraz na Uniwersytecie Warszawskim. I jeszcze w biurze tłumaczeń. Lojalność, ale bez dostępu do miękkiego wnętrza. Ka. jest ciepła i macierzyńska – pod skorupką, tak samo jak ja. Jesteśmy z jednego szynela, po takich samych studiach. Szczęściara ze mnie, że się spotkałyśmy. Jot pyta, czy będziemy jeździły razem na wakacje – otóż nie, bo Ka. lubi chłód, ja ciepłe kraje (na krótko).
Pod paznokciami życia małe grudki.
Słucham podkastu, świadectwa Mariana Turskiego, który opowiada o pierwszym i ostatnim dniu w getcie (łódzkim). To jeden z ostatnich świadków historii.
Jot na przykład nie rozumie, bo nie wychował się na polskiej historii, co to znaczy żyć po wojnie ze zmienioną tożsamością, nazwiskiem, że to ma ogromne znaczenie dla osobowości człowieka.
4 września, środa
Plaża Postiguet – główna miejska okazała się zamknięta. Pełno ludzi, a przy próbach zanurzenia się w wodzie ratownicy dmuchali w gwizdek. Nad plażą łopotała czerwona flaga, pojechaliśmy więc tramwajem nr 5 na inną plażę, z przesiadką. Te zaliczane do San Juan okazały się czynne, flaga zielona. Ale z wody wygonił nas silny wiatr i groźba deszczu.
Co do zamknięcia plaży P. pojawiły się w social mediach rozmaite teorie spiskowe, począwszy od najbardziej realistycznej przyczyny (zanieczyszczenie wody – przez bliskość portu) poprzez fantastyczne, w rodzaju obecności rekinów.
Wieczorem zjedliśmy w znanej restauracji S., gdzie mają okonia morskiego. Było smacznie, choć wina lokalnego się nie doprosiłam. Dwa lata temu podali mi Arrocero, i to było świetne.
W południe, w domu, zaczytałam się w ostatnim tomiku D. Shapiro z 2017 r., o którym nawet publikowałam swego czasu artykuły w „Nowym Zagłębiu”. Teraz, kiedy poeta nie żyje, wszystkie te (wstecz patrzące) utwory nabierają nowego znaczenia z innej perspektywy. Czytałam, czytałam, naprawdę zachwycona. Od razu chciałabym je tłumaczyć, jakoś tak wydają mi się jaśniejsze. Mają teraz błogosławieństwo oddalenia. No i te cytaty. Można z nich wyjąć wiele efektownych mott albo bon motów – albo urodziwych paradoksów. Dużej klasy literatura tym się odznacza, że można z niej wydobyć diamenty, które będą błyszczeć osobno i długo. Tak, teraz się ustaliło i przyklepało: DS. był świetnym poetą.
Pogoda jest niestabilna, ale liczę na brak deszczu w sobotę siódmego. Bo tego dnia, o dziewiątej trzydzieści, idziemy na mecz. Będą to derby (derbi) drugofederacyjnych drużyn Intercity i Hércules Alicante. Intercity ma ambicje wejścia w przyszłości do ekstraklasy (LaLigi), więc powinno być ciekawie. Stadion Hérculesa to miejsce, gdzie w 1982 r. Polska pokonała Francję, zdobywając trzecie miejsce na mistrzostwach świata. To była historia!
Wybieraliśmy się z Jotem na plażę, gdy zagrzmiało i lunęło. Ale pysznie! Cudny, ciepły deszcz. Przypomniały mi się letnie zabawy dzieciństwa, wyścigi ślimaków i łażenie po kałużach.
Popołudniowe moczenie się w wodzie odbyło się na plaży Albufereta. Woda była mętna, ale posiedziałam w niej, żeby ulżyć plecom. Flaga była zielona. Albufereta to malutka plaża nad małą, jakby osiedlową zatoczką, gdzie trafia niewielu turystów i wielu lokalsów z pobliskich bloków. Od dawna to moja ulubiona plaża.
Albufereta w stronę La Islety
Potem zjedliśmy amerykańskie hamburgery, ja w wersji drobiowej plus krążki cebulowe. Wracamy wieczornymi uliczkami: hiszpański przeplata się z rosyjskim. Choć w tramwaju spotkaliśmy dużą grupę z Polski. To takie egzotyczne, słyszeć polszczyznę za kolejną granicą. Oczywiście zawsze słyszę ją w swojej głowie.
5 września, czwartek
Wstałam wcześnie, poleżałam w wannie. Taki luksus. Ranek był pochmurny, ale suchy. Taka pogoda jest tu nietypowa, ale biorę, co jest. Na śniadanie jogurt, smak leśny…
Usiłuję czytać o teorii poezji, przekładam też wiersze jak leci. Potem trzeba będzie to wyczyścić, ale muszę się troszkę odleżeć. Tez sposób już mi się sprawdził. Zauważam, że dobre rzeczy muszą się odleżeć. Procesy zachodzą w tle. Fermentacja, ciasto drożdżowe, ciąża, trwała ondulacja – wszystko musi przejść okres inkubacji.
Ciekawe, czy napiszę ten doktorat, Czy go obronię. Czy nie poddam się zmęczeniu. Wytrwałość i determinacja są mi niezbędne, tymczasem z wiekiem człowiek słabnie. Nie wiem, jak w środku czują się inni, ja natomiast mam coraz mniej sił. Wątpię, by ten proces dało się zatrzymać.
Korzystając z urlopu, słucham sobie audycji (Forum na KQED). Tylko dlaczego przeważają smutne historie?.. Oceniam, że jest w nas więcej dobra niż zła, ale z jakiegoś powodu zło przebija się do mediów, tworząc wrażenie beznadziejności. Słuchałam audycji o nielegalnym migrantach, próbujących się dostać do USA przez Dorién Gap, dramatycznie trudny teren porośnięty dżunglą i rojący się od przemytników, usłany kośćmi tych, którzy mieli za mało pieniędzy lub szczęścia. Mimo to zawsze znajdą się odważni lub zdesperowani, gotowi udać się w taką podróż bez gwarancji szczęśliwego zakończenia.
Oni robią dokładnie to, co Krzysztof Kolumb, tylko ze środków własnych… i nie mają możnych protektorów.
Rano oglądałam Real TV: powtórkę finału Pucharu Mistrzów z 2002, a mianowicie Bayer Leverkusen kontra Real Madryt (1:2). Któż tam nie grał! Raùl, ulubiony piłkarz mojego ojca (siódemka), Zinedine Zidane, Luis Figo i wielu innych. Prześmieszne mieli kroje koszulek (polo) i spodenek. No i te fryzury. Czas testuje, zwykle negatywnie, rozmaite mody. Zguglowałam kilku mniej znanych zawodników; większość z nich wygląda dziś znacznie lepiej.
Na tym samym boisku Polska dziś pokonała Szkocję (3:2) przy dużej dozie szczęścia i dzięki dyspozycji Nicoli Zalewskiego. Pojutrze Chorwacja; ciekawe, co pokażą (a może nieciekawie? Nie mam jakoś serca do tych wytatuowanych i wyżelowanych lalusiów).
6 września, piątek
Dziś ambitne plany. W tym zakupy odzieżowe. A budżet mi trzeszczy. Rozmaite instytucje są mi winne dość duże kwoty, tylko nie mogę się doczekać przelewów. Taki to mam koniec lata. Trzeba widocznie zagrać na loterii albo w Lotto.
Pogoda tymczasem wraca na właściwe dla turystów tory. I to jest dobra wiadomość. Bo choć gorąco, to jest znośnie. Ciało się odpręża, mięśnie odpuszczają, a fale, fale są niezastąpione w kwestii drenażu limfatycznego. Nic tak nie pomaga, jak kwadrans w morzu… Takie moje marzenie – codziennie móc się zanurzyć w tych wodach.
Po zakupach odzieżowych Jot zadowolony. Ja, jako sponsorka w sumie też. Powrót tramwajem, choć to blisko, bo upał, no dobrze, bilety kosztują grosze. Od 12 lat cena jest ta sama, a ja mam kartę miejską. 20 przejazdów to tylko 8 euro 70 centów; nie mogę się tej cenie nadziwić.
Po południu jedziemy na plażę, na Costa Blancę. W podróży z nami grupa rodzinna, w tym pięciolatka, która mówi do chłopaka ciotki (chyba dobrze rozpracowałam relacje rodzinne): „Nie bądź głupi!” To reakcja na jego słowa, że właśnie zapadła noc - gdy tramwaj wjechał do tunelu w skale.
Wieczorem zjedliśmy w Tómate Algo – ja kałamarnicę, a Jot hamburgera. Bardzo przepraszam kałamarnicę za mój czyn - to są inteligentne stworzenia i wcale nie chciałam ich pozbawiać życia, ale ryba akurat wyszła.
7 września, sobota
Zgodnie z własnym planem poszłam rano na miasto. Głównie chodziło mi o zakupy na rynku. Mercado Central dziś czynne jest do 15.00, wypełnione po brzegi. Szukałam dobrych pomidorów, ale ostatecznie ich nie kupiłam z powodu kolejek, czekania i trudności z wyborem. Dotarłam jednak do stoiska z kawą z Murcji, gdzie od kilku lat kupuję kawę barrocco, kenyę i colombię… Dziś dokupiłam jeszcze herbatę, właściwie rooibosa. Pani sprzedawczyni jest od lat ta sama, choć widzę, że czas ją nadgryzł – zapadły jej się odrobinę policzki, pociemniała cera. Pewnie ona, widząc mnie, ma podobne obserwacje, wszak jesteśmy w podobnym wieku. Przed nasypaniem ziaren do papierowych toreb sprzedawczyni waży je, ponieważ, jak mówi, są nowe. Torebki ważą po dwa gramy, jednak tutaj chodzi o bezwzględną uczciwość (za to właśnie cenię Cafe Sanzillo z Murcji… najwyższy standard obsługi klienta).
Barrocco pachnie przepięknie
Pani upewnia się, że rozumiem, że ceny są cenami za 25 dag. Rozumiem. 20 euro z hakiem za kilogram bardzo dobrej kawy to ciągle bardzo korzystna cena, którą akceptuję. Proszę o dodatkową torbę, bo przyda się w podróży. Na co dzień walczymy z plastikiem, więc praktycznie nie mam toreb foliowych, które raz na rok przydają się w transporcie.
Potem idę do sklepu płytowego Naranja y Negro. W tle gra jakaś płyta Guns’n’Roses. Ten niepozorny sklep to raj dla melomanów bez względu na to, który gatunek i którą epokę kochają najmocniej. Zawsze przychodzę tu bez planu i pozwalam się ponieść okazjom. Zaczynam myszkować w pudłach z różnej maści wydawnictwami, które kosztują 1, maksymalnie 3 euro. Znajduję dwa egzotyczne LP, płacę cztery piętnaście za wiersze Jesienina i przeboje roku 1973. Wytatuowana dziewczyna za ladą wydaje mi resztę („masz”!) i życzy „bon dia” po walencku.
Pogoda znowu zamazana.
Derby Alicante, 1:1. Zawodnicy Herculesa w biało-niebieskich, Intercity w żółtych strojach.
8 września, niedziela
Wczoraj wybraliśmy się na plażę El Campello.
To daleko od nas, już poza Alicante, ale tak się złożyło, że akurat podjechał tramwaj, który ekspresowo (jako ekspres, bo to linia nr 1) nas tam zawiózł. Ciekawie jest leżeć na piasku pod wieczór, gdy słońce jest bardzo nisko i za chmurami. Woda tym niemniej była ciepła, choć zmącona i pełna trawy morskiej.
A nocą – bo było już zupełnie ciemno – poszliśmy na mecz. Wynajęliśy bowiem mieszkanie niedaleko stadionu Hércules FC, klubu, w którym niegdyś grał Jan Tomaszewski. Na tymże stadionie, moim rówieśniku, Polacy rozegrali w „małym finale” mecz przeciwko Francji w 1982.
Ja z kolei kupiłam przed wyjazdem bilety na miejskie derby Hércules – Intercity. Ten drugi to młody klub z ambicjami sięgającymi LaLigi. Teraz obie drużyny grają w drugiej federacji, to jest na czwartym poziomie rozgrywek. Na miejsce dotarliśmy bardzo szybko, bo stadion Rico Pereza mieści się tak naprawdę przy końcu naszej ulicy. Po drodze (pod górkę, bo wspinaliśmy się na wzgórze) napotkaliśmy koczującą w tamtejszych krzewach kocią rodzinkę. Okazało się, że kolejki do bramek były długie i kręte, a kibice mocno rozgrzani perspektywą meczu. I tak czekaliśmy w zapadających ciemnościach, kropieni ciepłym deszczykiem, od którego parowały głowy. Wszedłszy na stadion przez bramkę nr 11 stwierdziliśmy, że potrzebujemy znaleźć się poziom niżej, na miejscach 101 i 103. Nie mogąc znaleźć legalnego sposobu, ustawiliśmy się raz jeszcze w kolejce do bramki nr 9, która wiodła na poziom pierwszy, do miejsc tuż nad murawą. Po przeskoczeniu kilku krzesełek i widzów odnaleźliśmy swoje miejsca; mecz już trwał od ośmiu minut, i nawet padła już bramka dla gości. Dosyć szybko gospodarze wyrównali, więc było gorąco równiez w przenośni, bo obu stronom zależało na zwycięstwie. Gospodarzom, bo oberwali ostatnio 1-4, a gościom – bo mają ambicje, o których pisałam wyżej. W efekcie pierwsza połowa była bardzo dynamiczna i ostra, z atakami skrzydłowych. Zawodnik gości opuścił nawet boisko na noszach… Druga połowa była już tylko ostra i szarpana, z kilkoma żółtymi kartkami i bodaj dwoma nieodgwizdanymi karnymi dla gospodarzy (sędzia kalosz).
Nigdy jeszcze nie siedziałam na stadionie tak blisko murawy - i paradoksalnie z tej perspektywy pole gry wydaje się bardzo małe. Dwa rzędy pod nami najwyraźniej zarezerwowane były dla młodych z akademii Herculesa. Dzieciaki, szczególnie te młodsze o dziwo, ze wsparciem niektórych dorosłych, wyjątkowo wulgarnie komentowały wydarzenia na boisku, grożąc też środkowymi palcami spokojnej grupie kibiców Intercity zajmującej wyznaczony sektor po ich lewej stronie. I tak, sędzia był głupi, a zawodnicy przeciwnej drużyny "hijos de puta madre" za każdym razem, gdy coś nie szło po myśli Herculesa. Jot mówi co prawda, że to się nie przeradza w bezpośrednie starcia między kibicami, ale dla mnie to był przykład agresji słownej nie do przyjęcia, tym smutniejszy, że plugawe słowa wyfruwały z dziecinnych buź (tak do poziomu U10, powiedzmy).
I tak spotkanie skończyło się salomonowym remisem. W domu byliśmy przed północą, pełni jeszcze emocji, których dostarczyć może tylko mecz albo koncert... Czy kiedyś, na przykład jako ośmiolatka, mogłam marzyć, że znajde się na stadionie, na którym działa się historia? Nie, zupełnie nie. Życie dało mi już znacznie więcej, niż oczekiwałam.
Muszę dodać, że tego dnia alikantyjski torreador uśmiercił byka niedaleko stąd, bo w Villenie. Zresztą i na pobliskiej Plaza de Torros nadal odbywają się corridy, co przyznaję z przykrością. Kiedyś, przed laty, siedząc w barze, zerkałam na telebim, na którym pokazywano na żywo ten hiszpański folklor, i muszę przyznać, że to wciąga. Co nie znaczy, że to popieram, wręcz przeciwnie. Nie jadam ssaków i nie akceptuję znęcania się nad nimi. Byki w niczym mi nie zawiniły.
W niedzielę do południa wybraliśmy się w ramach corocznego rytuału do muzeum archeologicznego MARQ. Oni co roku mają ciekawe wystawy czasowe; tym razem obejrzeliśmy „pierwszych władców prehistorycznej Europy”: MARQ.
Pooglądaliśmy artefakty z epoki brązu i miedzi, z kultury Otomani-Füzesabony, egejsko-anatolijskiej itd. Niewiele w gruncie rzeczy o nich wiemy, ale pozostały po nich miecze, halabardy, naczynia, ozdoby i obiekty użytku magiczno-astronomicznego, jak dysk koordynujący rok słoneczny z księżycowym – dysk z Nebry. Ta kultura upadła podobno z powodu ogromnego rozwarstwienia społeczeństwa, które w końcu się zbuntowało. Umiejętność znajdowania rud metali oraz ich obróbki doprowadziła do powstania warstwy uprzywilejowanych, zamożnych grup rzemieślniczych. Te elity narzucały reszcie społeczeństwa nieznośne daniny, co sprowokowało ostatecznie bunt. Cóż, historia znana z wielu powtórek i wariacji na temat.
Wracając znad morza, już wieczorem, doładowywałam jeszcze w biletomacie kartę miejską, gdy usłyszałam polską mowę przy automacie obok. Zdekonspirowałam się i pomogłam doładować bilet przemiłej piątce "emerytów z Warszawy"; pogawędziliśmy trochę o atrakcjach Alicante (państwo zatrzymali się w El Campello i chcieli zobaczyć alikantyjskie Mercado) i pożegnali w dobrych humorach.
9 września, poniedziałek
Tego dnia mogliśmy dłużej pomoczyć się w wodzie na cudnej plaży Costa Blanca. Pod koniec wakacji staram się bardzo oczyścić głowę z myśli, zwłaszcza gdy leżę-wiszę w wodzie albo leżę na piasku. Myślenie w takich okolicznościach szkodzi, a morze kołysze i koi.
Morze takie śliczne i leniwe, a pani obok nas - przepiękna, w czarnym, jednoczęściowym kostiumie, o zgrabnych nogach, może sześćdziesięcioletnia. Sama i zamyślona. Ale morze i słońce są demokratyczne i dla wszystkich.
Jak co roku, odwiedziłam lokalny skepik zielarsko-ceramiczny, gdzie kupuję drobiazgi w rodzaju miseczek i dzbaneczków. Mam do nich słabość, bo są kolorowe; korzystam z nich na co dzień i dobrze mi z tym. Zupa tylko z kolorowych miseczek z Alicante.
Kupuję też pocztówki, bo mam jeszcze zwyczaj ich wysyłania i lubię robić znajomym (bardzo wąskiemu gronu powiedzmy pięciu osób) takie niespodzianki retro. To znak, że pamiętam - i nadzieja, że będę pamiętana przez adresatów.
Wieczorem zjedliśmy z Jotem dobre rzeczy w znanej już restauracji S. Choć już wrzesień, turystów ciągle pełne są lokale. Hiszpanię odwiedziło 58 milionów obcokrajowców... Tym niemniej na nas już czas - na jasnych skałach wzgórz, które mija tramwaj, jakiś zirytowany mieszkaniec Alicante napisał TOURISTS GO HOME, zatem trzeba się zbierać.
10 września, wtorek
Wstałam wcześnie, poleżałam w wannie, a potem wypisałam pocztówki i poszłam z nimi na pocztę. Potem zrobiłam rundkę po mieście i jeszcze drobne zakupy - korzystając z wakacji, kupuję tutaj pasty do zębów, dezodoranty i temu podobne. Jot zwlókł się z łóżka i wyskoczyliśmy na pobliską plażę od strony La Islety, żeby pożegnać się z morzem na ten rok. Kąpało się świetnie, mogłabym nie wychodzić z tej wody, ale zbyt mocne słońce kazało nam uciekać z plaży po godzinie. Przy okazji podziwiałam grupę kąpiących się pań po siedemdziesiątce. Najstarsza z nich, co zauważyłam, gdy wychodziła z wody, miała pięknie wyrzeźbione od ćwiczeń plecy.
Po czwartej złapaliśmy autobus na lotnisko. Podróż ułożyła nam się dogodnie i po dziewiątej wieczór byliśmy już na miejscu, wychodząc z samolotu wprost na drobny, zimny deszczyk.
Pisałam już tu kiedyś, że bardzo lubię stać twardo na ziemi - po raz kolejny to potwierdzam. W podróżach najlepsze są powroty.
Jedzenie i picie:
hamburgery Goiko
pizzeria a Lena
hamburgery Carl's Jr