Na koniec roku
W celu przeżycia zmiany, w odruchu szaleństwa - finansowego głównie - pojechałam na krótkie wakacje do Hiszpanii.
Alicante jest dla mnie prawie jak letni dom, bo bywam tam od 2012 roku i mam tam swoje ulubione zakamarki. Postanowiłam tam spędzić cztery dni, żeby jakoś przywabić twórcze pomysły, jakie muszę z siebie wycisnąć w nadchodzących miesiącach. Muszę coś napisać, stworzyć teksty, rozdziały, strategie. A żeby takie rzeczy zakiełkowały cżłowiekowi w umyśle, trzeba się choć na krótko oderwać od codzienności. I tak zrobiłam.
Całkiem nowy deptak z choinką przed Teatrem Miejskim
Jasne, to jest luksus, że taki szary człowiek jak ja może kupić sobie bilety i zaklepać kilka noclegów w zaprzyjaźnionym hoteliku. Witaj u siebie - tak tam do mnie mówią. Idę do kawiarni na śniadanie - witają mnie całusami i wiedzą, co zamówię. Idę na kolację i słyszę: - A gdzie masz swoje dziecko? - W szkole, uczy się w tym tygodniu, ma egzaminy - wyjaśniam, a ślinka mi cieknie na myśl o spaghetti z mariscos.
Czytając poezję w restauracji Spiga
Spotkałam (minęłam na ulicy) mnóstwo Polaków. Było nas tam bardzo wielu. A w ogólności - turyści w klapkach, turyści w kozaczkach, bo za dnia siedemnaście stopni, a nocą pięć.
Powietrze teraz suche, światło jak to w Alicante - unikatowe, wysokie i białe. Wszystko takie piękne. I wszyscy tak cudnie w nim wyglądają.
Planu żadnego nie miałam - teraz już wiem, że stać mnie na brak planu, w końcu jestem dojrzałą kobietą. Doładowałam kartę miejską i pojechałam do końca linią tramwajową numer trzy. Potem poszłam w stronę miasta - przed siebie wzdłuż plaży, aż do zmęczenia. Kiedy rozbolał mnie kręgosłup, usiadłam na kamiennej lawce. Plaża była prawie pusta, ale jednak nie pusta. Ktoś biega, ktoś się włóczy, ktoś łowi na wędkę, ktoś znowu pływa na desce. Morze dosyć wzburzone, wyrzuca na brzeg lśniące żelowe kulki. Co to? Jakaś forma przetrwalnicza meduz?
Plaża San Juan, okolice Costa Blanki
I tak odwiedziłam te miejsca, które kojarzą się z plażowaniem latem, to znaczy Muchavistę, Albuferetę i Postiguet. Pojeździłam tramwajami, autobusami, powłóczyłam się piechotą. Takie proste czynności bardzo pomagają w oczyszczeniu głowy. Bez skupiania się pozwalają urodzić nowe pomysły.
Pokój miałam mały skromny, ale z łazienką, po remoncie i jak zawsze idealnie czysty. Chowałam się pod kołderką, czytając swoje stare i nowe notatki, przeczesując wiersze, na podstawie których ma powstać moja praca naukowa. Naskrobałam sobie plan, według którego będę teraz działać. I jestem z tego zadowolona. Pisanie jest potwornie trudne, ale bez pisania ginie to, co tworzymy i o czym myślimy. Pisanie to konieczność.
Kolejny legendarny czerwony plecaczek Albonubes.
Próbowałam odespać zmęczenie, ale to trudne, mimo że spałam dziesięć godzin. Nocami marzłam, ale budziłam się zgrzana: takie są wątpliwe uroki menopauzy. Dodatkowo w drugą noc miałam koszmarny sen o człowieku, któremu porwano ciężarną żonę, przetrzymując ją prawdopodobnie naprzeciwko, na stacji kolejowej. Po urodzeniu dziecko miało paść ofiarą jakiegoś okrutnego rytuału. - Jakiego rodzaju ból będę czuł? - pytał bezsilnie ten człowiek. - Każdego - odpowiadał ktoś, kto mógł być mną.
Po latach bywania w tym mieście mam tu swoje miejsca ulubione i prawie obowiązkowe. I tak, poszłam do pracowni ceramiki, żeby kupić ręcznie malowane naczyńko na oliwę. A potem na targ miejski, żeby kupić świeżo paloną kawę, w ziarnach dla siebie i mieloną dla Ka. Firma pochodzi z sąsiedniej Murcji. Pani sprzedająca tę kawę jest ikoną profesjonalizmu. Kiedy - zapytana o grubość mielenia ziarna - nie byłam w stanie udzielić odpowiedzi, orzekła, że zmieli je ś r e d n i o, żeby było dobrze. Nie da się ukryć, że złoty środek jest z reguły najlepszy, także w kwestiach smakowych. Ka. przygotowuje kawę w kawiarce na gazie, mam nadzieję, że będzie z tej mieszanki zadowolona.
Mercado Central: tu można kupić kawę i potwory morskie
Pojechałam też na uniwersytet, tak mnie tam ciągnie dawny - a teraz odkryty na nowo - instynkt. Instynkt czego? Pobierania energii od młodych? Pewnie tak, ale to zysk dla obu stron, a ja jestem dobrym nauczycielem. Po kampusie snuło się wielu młodych, widocznie nie było godzin dziekańskich... Pod budynkiem B neofilologii zobaczyłam zielonego kanarka - to taka pierwotna forma. Pomyślałam, że papa by się ucieszył, gdyby mógł go zobaczyć. (Za młodu hodował kanarki, miał rękę do zwierząt). Znowu poczułam, że mogłabym i powinnam tu być i tu pracować. Ale żeby to zrobić, potrzebuję najpierw przemyśleć i stworzyć-napisać swoją pracę doktorską. Wszak miesiąc temu ktoś przedstawił mnie w pewnym gronie jako doktor Albonubes... Pomyłka albo też wróżba.
Uniwersytet Alikantyjski
W ostatnim dniu połaziłam sobie po mieście, wystawiając twarz do słońca. Owszem, w słońcu było przyjemnie ciepło, ale gdy ziemia lekko się przekręcała i doganiał mnie cień, robiło się zimno do dreszczy. A ja łatwo i boleśnie się wyziębiam. Mając pięć godzin do lotu, zdecydowałam się pójśc do muzeum Mubag przy plaży miejskiej. W Mubagu, lokalnym muzeum malarstwa, byłam lata temu z siostrą; jest to bezpretensjonalne i darmowe miejsce. Tym razem mieli czasową wystawę Salvadora Dali: głównie grafiki, miedzioryty, akwarele inspirowane "Alicją w krainie czarów" i "Boską Komedią", pochodzące z prywatnej kolekcji krewnych artysty. Dali, Katalończyk, miał obłędnie bogatą wyobraźnię i wysokie mniemanie o sobie - wydaje się, że uzasadnione. "Nie zapominaj, że lubię, kiedy mówią o mnie źle. A kiedy mówią o mnie dobrze, też to zniosę". Choć był to zwykły czwartek, wystawę Dalego oglądała całkiem spora grupka zwiedzających. Ja zaś żałuję, że Mubag nie pobiera opłat, bo wynika z tego brak biletów - więc i brak pamiątki z wizyty.
Sklep z ceramiką i ziołami
Pojechałam wreszcie na lotnisko - autobus był pełen po korek, ale szczęśliwie usiadłam, bo zwolniły się dwa miejsca, jako że wysiadali dziadkowie z małym wnuczkiem. Zawsze przed wyjazdem robi mi się nerwowo - czy zdążę? Ale to tylko dwadzieścia minut autobusem miejskim, a lecąc bez bagażu potrzebuję być na miejscu tylko chwilę przed odlotem. Po czym okazało się, że pośpiech był zbędny, ponieważ samolot będzie mocno opóźniony. Nasłuchałam się więc rozmaitych historii w kolejce do odprawy. Ktoś wracał wcześniej z ferii, bo okradziono mu mieszkanie. Wyliczał straty, w tym "trochę złota". Weszli przez garaż. Kłopot i pech.
Kombinowałam trochę, co zrobić z plecakiem i torbą, w której przewoziłam płytę winylową Toma Jonesa, bo za nic nie chciały się zredukować do jednej sztuki. Ale kombinować nie musiałam, miałam prawo do dwóch sztuk, wszystko poszło względnie gładko. Podczas lotu wiatr mnie trochę wytrząsł, ale za to sąsiedzi, Flamandowie, byli bezproblemowi i pomocni (plecak! Pomóż pani z plecakiem!).
Do domu dotarłam późno, po raz kolejny pewna, że kocham być na ziemi i mieć w niej oparcie dla stóp.
Dodaj komentarz