Słowa pozostają, a wszystko jest tekstem...
W kwietniu spotkałam się wirtualnie z młodzieżą jako wykładowca. Młodzież ta studiuje kierunki filologiczne i o językach właśnie chciała słuchać. Zadawała pytania, słuchała odpowiedzi i znowu zadawała… Przez długą i przyjemną chwilę wydawało mi się, że wróciłam do sali wykładowej albo że prowadzę ćwiczenia na uniwersytecie. Za czym bardzo tęsknię. Tym niemniej, kiedy minęły dwie godziny spotkania, zdałam sobie sprawę, że chciałabym powiedzieć im jeszcze tyle rzeczy… miałam przecież przygotowane notatki. Dlatego właśnie powstaje ten wpis. Dla Was, drodzy tłumacze! Chciałabym, byście wiedzieli, co następuje. Są to rady, a rad się nie słucha; i tak do wszystkiego musicie dojść sami:
Moim zdaniem nie ma tekstu zbyt łatwego i zbyt trudnego do przetłumaczenia. Jeśli wydaje się za trudny – potrzebujecie tylko więcej praktyki; jeśli zbyt łatwy – chyba gdzieś tkwi pułapka i być może czegoś nie dostrzegacie.
Rozmawiajcie z klientami, zachęcam Was. Klient powie Wam, czego oczekuje, a Wy jemu – co możecie dostarczyć, w jakim terminie i za ile. Bawi mnie do dziś moja własna przygoda z tłumaczeniem dokumentów pojazdu sprowadzonego ze Stanów Zjednoczonych, którego kolor określono jako cactus mica. Oględziny w Google’ach nie na wiele się zdały, bo na różnych ekranach kolor prezentował się różnie, gdzieś między zielenią a szarością. Po długich rozterkach zadzwoniłam wreszcie do klienta i poprosiłam go o ocenę koloru samochodu, który stał zresztą pod jego domem. Słysząc niepewne „eeee”, poprosiłam o interwencję jego żonę (kobiety mają z reguły lepszą percepcję barw). I tak ustaliłyśmy kolor, który następnie ubrałam w słowa. Oszczędziłabym czasu, dzwoniąc do klientów od razu po nabraniu wątpliwości.
Jako tłumacze od początku ufajcie swoim umiejętnościom; będą one rozwijać się w czasie.
Tłumaczenie można opisać jako most albo prom kursujący między dwiema wyspami. Zrozumienie tekstu wyjściowego i jego przełożenie na język docelowy to proces, z rzadka raczej błysk objawienia. Dużą rolę gra tu intuicja. Jeżeli tłumaczenie nie chce do Was przyjść, prześpijcie się z tym, a wówczas Wasz mózg znajdzie połączenie i przywoła, co wydaje się potrzebne albo podrzuci Wam ekwiwalent czy najlepiej pasujące słowo. Tłumaczenie pisemne jest diachroniczne, pozwala zatem na refleksję i autokorektę.
Język jest środkiem komunikacji i ekspresji, ale może także być źródłem zachwytu i piękna. Jednak w standardowych tekstach typu umowy nie liczcie na wiele. Właśnie przypomniałam sobie tłumaczenie umowy dla wielkiego wydawnictwa, gdzie znalazłam zdanie siedemnastokrotnie złożone.
Jestem przekonana, że ludzie za dużo mówią, jak również - dzięki łatwemu dostępowi do internetu – za dużo piszą. Większość produkcji mówionej i pisanej jest całkowicie miałka, pozbawiona znaczenia i zbędna. Osobiście staram się pomyśleć zanim się wypowiem, więc w efekcie mówię niewiele; dzięki temu uchodzę za osobę niezwykle mądrą lub niespotykanie głupią. Większość tekstów, jakie istnieją, jest złej jakości i musimy się z tym pogodzić. Tłumaczenie źle napisanego tekstu jest męczarnią. Tłumaczenie dobrze napisanego tekstu jest czysta przyjemnością, nawet jeśli zawiera on trudne i nieznane słownictwo. Taki tekst tłumaczy się niemal sam. W ubiegłym roku kupiłam dwujęzyczne wydanie „Ksiąg narodu i pielgrzymstwa polskiego” Adama Mickiewicza; tłumaczenie polskiego tekstu na hiszpański jest po prostu znakomite. Oczywiście, tłumaczenie nie może raczej przewyższyć oryginału – musimy pracować z tym, co mamy, a rzadko jest to tekst klasy Mickiewicza.
Regularny dopływ nowych, urozmaiconych zleceń zapewnia tłumaczowi stanowisko tłumacza na etacie w biurze tłumaczeń i jest to chyba najlepsza szkoła zawodu; większe ryzyko biorą na siebie wolni strzelcy.
Dla mnie tłumaczenie jest docieraniem do jądra znaczenia, obwąchiwaniem słów, próbą rozbijania zdań na cząstki; jest analizą, a następnie składaniem w procesie syntezy. Tłumaczenie jest aktem twórczym. Aby tłumaczyć, nie musicie doskonale opanować danego języka; umiejętność tłumaczenia przenosi się między językami. Tłumaczenie to podróż od języka źródłowego do języka docelowego, ale co dzieje się po drodze? To właśnie tajemnica. Albo, praktycznie biorąc, nieskończona liczba malutkich wyborów i decyzji dotyczących ekwiwalentów, gramatyki i składni. Kiedy zaczynałam tłumaczyć, przerażało mnie to, że jeden wybór prowadzi do kolejnego, ponieważ zrozumiałam, że gdy już się coś zapisało, był to akt nieodwracalny. Oczywiście można zrewidować własne tłumaczenie i dokonać korekty, ale nie będzie to już wtedy to samo tłumaczenie. Jedna zmiana poruszy lawinę.
Nie jestem lingwistą, jestem filologiem, co się tłumaczy „kochający słowa”. Mam do słów duży szacunek i staram się ich nie nadużywać. Zachęcam Was, byście uważali na słowa, ale także – byście byli twórczy.
Mieszkam w trójjęzycznym kraju i jestem matką dwujęzycznego nastolatka. Zalety dwujęzyczności obejmują podwyższoną inteligencję i podwójne słownictwo, ale ma to swoją cenę. Jest jeden język, który dominuje i w miarę upływu czasu przejmuje dowodzenie: język wykładowy u dzieci starszych, język placu zabaw u dzieci młodszych. Dwie kompetencje osoby dwujęzycznej nie są więc identyczne. Tłumaczenie ustne czy pisemne nie jest wcale oczywistością dla osoby dwujęzycznej; wymaga rozwinięcia dodatkowych umiejętności i zdobycia wykształcenia.
Na koniec mała refleksja - co ciekawe, istnieje taki zwrot jak „opanować język” (w stopniu takim to a takim). Moim zdaniem to przezabawne i bardzo aroganckie stwierdzenie, bo to język nad nami panuje, nie my nad nim. Zwłaszcza, gdy jesteśmy zdenerwowani, źli, zmęczeni i nie możemy się wysłowić: słowa, które wreszcie nadchodzą są tak potężne, że kontrolują nas, dotykając w nas czegoś bardzo głęboko ukrytego. Słowa często używają nas.