Wlew z lewej
Dziś zebrałam się w sobie i wyruszyłam w podróż do szpitala klinicznego w Leuven - pięknym flamandzkim mieście, gdzie dwa lata temu robiłam praktyki studenckie. Klinikę też już znam z rozmaitych badań w latach 2019-2020, w tym ph-metrii (wkładają wam rurkę do żołądka przez nos - polecam). Tym razem zgłosiłam się na wlew leku przeciwko osteoporozie, którego nie chciałam już przyjmować doustnie. Brany w ten sposób, tj. raz w tygodniu, prowokował u mnie paskudny refluks. A refluksu nie potrzebuję; byłam z jego powodu operowana, co skończyło się źle. Nie chcę więcej komplikacji.
Dotarłam bez większych przygód, zgłosiłam się na recepcję, a potem poszłam szukać reumatologii. Przy pierwszej próbie pomyliłam wejścia i przypadkiem znalazłam się piętro nad kostnicą; za drugim razem trafiłam właściwie. Reumatologia i klinika jednego dnia sąsiadują z medycyną paliatywną, cóż.
Pobrano mi krew, żeby zbadać wapń i fukcję nerek, no i założono wenflon. Jako że ostrzegłam, że żyły mam delikatne, dostał mi się najcieńszy. Nie bolało nic. U mnie do wenflonów nadaje się tylko lewa ręka - i tu mi go założono.
Minęło półtorej godziny, gdy przyszły wyniki i okazało się, że mogę przyjąć lek, i wystartowała kroplówka. Nie było żadnych sensacji ani w ogóle wrażeń; po dwudziestu minutach zostałam uwolniona z fotela, na którym oplątywały mnie rurki. Te fotele wcale nie są złe, ale nie na moją miarę; macham nogami nad podłogą.
Wracałam w deszczu, takim wścibskim i bezlitosnym, z wieloma przesiadkami, bo zdarzyły się niezapowiedziane objazdy, wracałam długo, ale dość zadowolona, że następna taka wyprawa dopiero za rok. Przemoczona, z rozkoszą weszłam do ciepłego mieszkania, wyjęłam z plecaka laptop i książkę, a przegubu zdjęłam szpitalną opaskę. Mogło być gorzej, nie narzekam.