Półdniowy był mój urlop, bo musiałam gnać do L. Musiałam, bo chciałam, bo postanowiłam zawieźć moim uczniom w podziękowaniu za spędzony razem czas (październik-maj!) drobiazgi typu notesik czy długopis. To był jedyny możliwy termin, bo rok szkolny się kończy. Drobiazgi przekazałam, a ledwo wyszłam, dostałam od pani dyrektor filmiki z machająca do mnie zadowoloną dzieciarnią. I dobrze, trzeba zamknąć jeden przedział, wtedy drugi się otworzy. Te praktyki wymęczyły mnie setnie, ale były naturalnie w toku studiów konieczne i, co ciekawe, były dla mnie ważnym przeżyciem, bo czegoś się nauczyłam. O sobie. Po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu - że do dzieciarni się nie nadaję, ale potrafię ją zająć zgrabnie i skutecznie.
Ponieważ jechałam autobusem międzymiastowym, który ma w rozkładzie 39 przystanków, w celu zabicia czasu wróżyłam sobie z tablic rejestracyjnych mijanych samochodów. I wypatrzyłam krótki nakaz: UCZ.
(Dość często widuję też na rejestracjach dramatyczne ostrzeżenia typu KGB czy FUJ. Po prostu takie rzucają mi się w oczy).
Wracałam także dalekobieżnym bekaesem DeLijn, ale inną trasą, żeby dotrzeć bliżej domu. Po drodze mijałam miłe oku pola malowane zbożem, już dosyć dojrzałym. Co mnie zawsze wprawia w nostalgiczny nastrój, bo powraca dzieciństwo.
I kiedy tak sobie mijałam kolejny przystanek, okazało się, że ten konkretny akurat ma interesującą nazwę: ki czort?
Wieczorem pojechałam do odległej dzielnicy K., gdzie niedaleko fabryki czekolady mieszka teraz pani od moich spraw podatkowych, którą raz w roku lubię zobaczyć. Po zakończeniu rozliczeń z panią A. odbyłam z nią nieco natchniona rozmowę, bo jej w niej trochę okultyzmu... Dzielnica jest wielobarwna. Kiedy przechodziłam przez pasy, młodzieniec w samochodzie zaczepił mnie werbalnie, nie bez wdzięku. Minęłam też niewiarygodnie wschodni sklep z rzeczami z drugiej ręki i z drugiej nogi, zawalony wręcz tonami ubrań, zastawiony rzędami butów. Towaru pilnował siedzący u wejścia starszy pan w galabiji.
A w chodnik wpuszczone są mozaiki ze zwierzętami.