Ulewa
Dziś rano, gdy wyszłam z domu i podreptałam w stronę przystanku tramwajowego, padał dosyć intensywny deszcz. Ale nie był to jeszcze deszcz ulewny - był to deszcz uparty, taki, jaki tworzy banieczki na powierzchni kałuż. Myśląc tak, byłam jednak naiwna, bo w niecałą minutę deszcz ten zrobił ze mnie zmokłą kurę. Woda ściekała mi po twarzy i włosach, a co najgorsze - chlupotała w butach. Chodzę wiecznie w asicach na żelowych podeszwach i nie dziwota, że szmaciane buty szybko przemakają, ale dzisiaj następiło to błyskawicznie. Gdy jechałam już tramwajem czułam, jak obrzydliwie lepią mi się do ciała bawełniane spodnie. Na szczęście cienkie. Potem w metrze i w pociągu było już tylko gorzej, ciepło i mokro wszędzie. Mokre włosy poskręcały się w byle-fale, plecak przemókł do szczętu... Po dotarciu do biura usiłowałam to wszystko wysuszyć, ale okazało się, że mamy już wiosnę i w związku z tym w grzejniku dostepny jest tylko zimny nawiew. Pościągałam buty i podkolanówki kompresyjne, z nadzieją, że w ciągu ośmiu z górką godzin dadzą radę wyschnąć. Nie do końca się udało. Nie znoszę dotyku mokrych ubrań na skórze - kiedyś, jako dziecko, wręcz cierpiałam z tego powodu, teraz nauczyłam się to w razie potrzeby tolerować. Nie zawsze ma się luksus siedzenia w suchym domu podczas deszczu.
A życie toczy się po swojemu, mimo deszczu. Moje tegoroczne zaangażowanie w pisanie pracy doktorskiej o literaturze - wymagające rozmaitych dodatkowych działań wymuszonych rodzajem studiów - przynosi jakiś postęp. Dostałam dzisiaj konkretne informacje o nadchodzącej konferencji o Anne Carson, na którą zarejestrowałam się jako słuchacz w ubiegłym miesiącu za radą promotora; to już za dwa tygodnie. Pojadę wówczas do Louvain-la-Neuve, sztucznie utworzonego miasteczka uniwersyteckiego w Walonii, żeby posłuchać na żywo wykładów o tej kanadyjskiej poetce (która wydaje mi się mieć wiele punktów stycznych z moim poetą). Oby nie padało, bo przede mną cała wyprawa: najpierw muszę dotrzeć na przystanek autobusu TEC w sąsiedniej miejscowości, a potem dotrzeć piechotą do sali wykładowej. Ale cieszę się, bo to odmiana w mojej codziennej monotonii, trochę twórczego elementu. Wzięłam urlop i z przyjemnością udam się do świątyni literatury.
A na razie boli mnie lewe udo - podczas środowej lekcji wbiłam się nim w ławkę, krążąc wśród dzieci. Wynikł z tego olśniewający siniak.