Forma
Nie jestem w formie. Jestem bardzo nie w formie. Ręce, nogi, biodra, ramiona odmawiają mi współpracy. Dołącza do nich głowa. Niepokojące, ale co zrobić. Chyba niczego nie mogę. Szkoda, że to już.
Blog zastępczy, szary, pakowy, gat. II. / Albonubes: typowa szatynka.
Nie jestem w formie. Jestem bardzo nie w formie. Ręce, nogi, biodra, ramiona odmawiają mi współpracy. Dołącza do nich głowa. Niepokojące, ale co zrobić. Chyba niczego nie mogę. Szkoda, że to już.
Wpadliśmy z Jotem do sklepu na D. po akcesoria narciarskie jeszcze w styczniu. Bo w styczniu klasa maturalna jechała na wycieczkę w Alpy, a więc trzeba się było zaopatrzyć. Potem poszliśmy do pobliskiego fastfudu, o którym wiem, że Jot go nawiedza z kumplami. Jest tanio i tanio, młodzież na to stać, więc jada w tej sieciówce. Rzeczywiście, wśród gości były same młode osoby, w tym dziewczęta w wieku licealnym, w abajach, z rzęsami tak sztucznymi, że nie wiem, jak otwierają im się oczy. Ale liczy się głównie czas, jaki spędziliśmy razem (Jot fundował i nawet trochę pogadaliśmy: o kursie prawa jazdy, o studiach). Podczas pierwszej lub drugiej wizyty w sklepie sportowym (tak, musieliśmy wrócić) na D. Jot popatrzył tęsknie na opaskę typu smartwatch dla piłkarzy - po czym zrezygnował z niej ze względu na cenę. Mając na uwadze jego nadchodzące urodziny, zanotowalam sobie ten gadżet w głowie. I wczoraj poszłam tam sama, w przerwie na lancz.
Gadżet okazał się dostępny jedynie w zamówieniu online, więc nici z zakupu, ale przy okazji kupiłam sobie rękawiczki narciarskie (nie jeżdzę na nartach, ale takie rękawiczki sprawdzają się na siłowni pod chmurką). A potem poszłam do fastfudowej restauracji, bo w żołądku mialam pusto.
I siedziałam sobie samotnie przy stoliczku nad paluszkami rybnymi i frytkami (które w TV reklamują jako prawdziwie belgijskie). Zjadłam, bo czemu nie, a potem spokojnie wypiłam całkiem dobre cappuccino. Przy stoliku za mną dwaj panowie z akcentem omawiali jakieś interesy. Gdzieś w głębi sali grupa śpiewała komuś "Sto lat". Siedziałam znużona, ale i jakoś pokrzepiona niezdrowym żarciem, które jednak lepsze jest niż nic. To nie jest zupełnie złe miejsce; można na przykład umyć porządnie ręce w tutejszej łazience, a w odbiciu w lustrze mój lewy półprofil jest iście szopenowski. Tak, lubiłam kiedyś tak sobie siedzieć nad jakąś kawą czy lodami afrykańskimi (jak w Sz. na Śląsku, tam były najlepsze), patrząc najchętniej na świat przez okno albo z nosem w książce - i marząc o różnych pięknych rzeczach, ktore i tak mi się nie zdarzyły, ale mogły.
Kiedy wychodziłam już z fastfudu - bo trzeba wracać do pracy - dwóch jego pracowników życzyło mi miłego popołudnia, a ja te życzenia odwzajemniłam, wychodząc na wietrzny dwór, gdzie w drodze na przystanek tramwajowy szarpały mną rafale - porywy złego, styczniowego wiatru.
A od dziś już luty. Najkrótszy miesiąc - najmniej w nim miejsca na żal, cierpienie, plotkowanie i tęsknoty.
Zrobiłam szarlotkę z reszty pełnej mąki. Myślałam, że sobie zjemy, ogladając mecz z Jotem. Ale mecz - zamiast o 18.30 - zacznie się o 21.00, zatem nie będziemy czekać z konsumpcją ciasta. Ewentualnie placka - po krakowsku.
Ciasto się udało i jest prawie zjedzone. Lubię, jak tak sobie pachnie - jabłkiem, wanilią i cynamonem. Napycham się nim bezczelnie i popijam kawą. Mniam.
Zostawiłam zajęcia, które sprawiały mi radość, ale i obciążały ponad miarę, to znaczy uczenie języka uchodźców wojennych.
Z nadmiaru bodźców zaszwankowała mi pamięć, bo nie mogę się zregenerować. No chyba że to już starcza demencja.
Mam urlop, staram się uprawiać powolne życie.
I wspominam śnieg, który stopniał, bo wróciła wieczna wiosna.
Moja doczesna forma jest na równi pochyłej. Jestem pozbawiona energii i nie chce się polepszyć. Dziś po raz pierwszy w historii studiowania (która dla mnie zaczęła się w 1993 roku) nie przygotowałam i nie wysłałam na czas zaliczenia. No cóż, doślę później. Czasem ma się pustkę w głowie i tyle.
Postanowiłam zmniejszyć liczbę zobowiązań. Przestanę wieczorami dawać lekcje. Czas i siły nie chcą się mnożyć.