Wirus ma się dobrze
Od wczoraj jestem oficjalnie chora, uziemiona w łózku (ułóżkowiona?) do wtorku.
Może lekarstwo pomoże mi pozbyć się szybko ciężaru z zatok. Nie cierpię kataru.
Blog zastępczy, szary, pakowy, gat. II. / Albonubes: typowa szatynka.
Od wczoraj jestem oficjalnie chora, uziemiona w łózku (ułóżkowiona?) do wtorku.
Może lekarstwo pomoże mi pozbyć się szybko ciężaru z zatok. Nie cierpię kataru.
Wczoraj na kursie języka bułgarskiego, na pytanie o samopoczucie, odpowiedziałam: - Kicham i kaszljam.
Czy to nie fascynujące, że mimo dzielącej nas odległości, mimo że Słowianie rozeszli się w różne strony tysiąc z kawałkiem lat temu, nadal - po polsku i po bułgarsku - kicham, po prostu kicham? No właśnie, kicham dubeltowo.
PS. Owszem, Bułgarzy niezupełnie są Słowianami, ale używają języka z grupy słowiańskiej.
PS'. Czasowniki "kicham" i "kaszljam" poznałam na chwilę przed zajęciami, studiując listę, jaką udostępniła nam pani Ż.
Rok temu próbowałam zacząć relację z siłownią na abonament, która to relacja nie udała się. Wierniejsza jestem siłowni pod chmurką, dokąd chodzę, jeżeli pozwalaja mi praca i pogoda. Ostatnio jakość powietrza była zła, a wilgotność wysoka, ja niestety obolała od osteo. Dziś zebrałam się na odwagę i - zabrawszy rower Jota - pojechałam na siłownię na skraju miasteczka.
Bałam się, że będę żałowała, że zmęczy mnie jazda pod górkę, bo mięśnie mi odwykły od takiego wysiłku, ale dałam radę bez większych problemów. Wielu było rowerzystów, bo pogoda piękna. Temperatura 20 st., wilgotność tylko 59%, a zatem warunki idealne dla spacerowiczów, rowerzystów i wszystkich, którym chciało się ruszyć siedzenie i wyjść na słoneczko.
Wiem, ludzie boją się, że jutro, pojutrze ta złota jesień zamieni się bez ostrzeżenia w słotę, chlapę i psotę... Dlatego korzystają. Jednak na placyku do ćwiczeń byłam sama - do chwili, gdy dołączył pan z pieskiem, biało-rudym gończym. Tak to właśnie wygląda, zwykle jestem sama. Czasem na przykład dołącza wycieczka - półkolonie dzieciaków albo emeryci. Ale to rzadko.
Ćwiczyłam, słuchałam podkastu politycznego, gapiłam się w niebo i wchłaniałam to ciepłe popołudnie, żeby zrobić sobie zapas na chłodniejsze dni, które na pewno nadejdą. Bo leżą już na ziemi kasztany jadalne, które następują po tych zwykłych kasztanach. Już są.
Chciałabym jakoś ustawić te wyjścia na placyk do ćwiczeń, żeby robić to choć dwa razy w tygodniu. Ale, ale: muszę wybrać dzień, żeby pracować z domu i wtedy właśnie robić sobie godzinną przerwę.
I to wszystko jest na tyle trudne, że mnie przerasta, na razie.
Ale najlepsze jest to, że skoro droga tam prowadzi pod górkę, to droga z powrotem prowadzi w dół. Jechałam sobie do domu bez wysiłku na męskim rowerze barwy pomarańczowej, przecinając ciepłe powietrze, omijając stłoczone przy ścieżce rowerowej, i z nieznanych mi powodów wdrapujące się na wiatę autobusową harcerki, wyprzedzając spacerowiczów. Ze swobodną, bezmyślną głową.
Są rzeczy, które z wiekiem się zmieniają, to jest z reguły wszystko się pogarsza ("Gdy się człowiek robi starszy / wszystko w nim po trochu parszy- / wieje..." - Boy Żeleński). Od roku zsuwam się po równi pochyłej z związku z menopauzą - no po prostu wszystko się psuje, boli i wylatuje ze stawów. Zrobiłam się drażliwa i znużona, a przy tym zupełnie rozhamowana werbalnie - miotam przekleństwa bez większej żenady.
Ale z drugiej strony - człowiek robi się bardziej tolerancyjny, głupstwa puszcza mimo uszu, bo po co się szarpać, ale za to na głupotę ma się alergię. Trzeba tylko wybierać: bić się, czy omijać z daleka.
Memento mori. Przecież wszyscy zmierzamy w stronę dołu w ziemi. Nie wiem, dlaczego niektórzy nie pamiętają o tym na co dzień i utrudniają, zohydzają innym tę wędrówkę bez powrotu. Z takimi ludźmi nie chcę mieć do czynienia. Najbardziej u ludzi wydawałoby się inteligentnych przeszkadza mi bezinteresowne chamstwo i okrucieństwo, wzmacniane władzą, którą takie typy osiągają łatwiej niż jednostki poddajace same siebie w wątpliwość.
Dziś dzień był powolny, choć wcale nie leniwy. Otóż strajk spowodował zakłócenia w komunikacji (pod)miejskiej, zatem - zamiast jechać z dwiema przesiadkami do biura - zostałam w domu, skąd sobie pracowałam. Wyszłam tylko na moment, żeby odebrać przesyłkę z Polski. Fundacja, dla której tłumaczę czasem drobiazgi, w uznaniu moich usług/zasług przysłała mi książkę. Koperta była niemal całkowicie zniszczona, ale machnęłam ręką i nie złożyłam reklamacji. Książka jest cała.
Wykupiłam wczoraj receptę na trzy najbliższe miesiące na lek przeciwko osteoporozie. Mam leciutkie wrażenie, że lek zaczął troszkę działać, bo nie łupie mnie w biodrze... Może się łudzę. Ale ponieważ skutki uboczne są bardzo przykre i obejmują tępe bóle głowy i silny refluks, rozważam poproszenie o lekarstwo podawanie w zastrzyku - w szpitalu, raz na miesiąc.
Moja niedawno odkryta, ale już zaawansowana osteoporoza nie jest u mnie skutkiem menopauzy, ale skłonności wynikającej z wrodzonej mutacji kolagenu w typie zespołu Ehlersa Danlosa. Zapewnie rozwijała się przez lata, a ja wtedy wypierałam ze świadomości fakt, że akurat mnie się ta choroba genetyczna trafiła. Od dzieciństwa narzekałam na zbyt ruchome i boleśnie przeskakujące kolana, kostki i barki, ale słysząc od lekarzy, że wymyślam problem i mam hipochondrię, przestałam się dopraszać o diagnozę. Ostatni raz próbowałam przekonać do swoich objawów medycynę w 2014 r., robiąc zdjęcia rentgenowskie wszystkich bolących mnie stawów, bez skutku. Chociaż w tamtym czasie pewna hiszpańska doktor, ordynator reumatologii - dostrzegając u mnie lużńe stawy łokcowe - zauważyła też coś w moim kręgosłupie lędźwiowym... Patrząc realistycznie, wcześniejsza diagnoza dałaby mi tylko zwiększoną czujność, bo leczenia choroby podstawowej i tak nie ma. W każdym razie zaczęłam w końcu walczyć ze skutkami i brać te niesławne leki oraz rozgryzać codziennie chrupiące tabletki z wapniem i witaminą D3 - i muszę zakładać, że będzie lepiej. Ponieważ innego wyjścia nie mam.
Chciałam umówić się na wizytę do mojej lekarki, a może porozmawiać też o hormonach i menopauzie - bo brak mi całkiem energii, a życie jej wymaga - a tu okazuje się, że nawet do internisty muszę czekać dwa miesiące. Tak się porobiło.
Czekając na wizytę medyczną, postanowiłam więc iść chociaż do fryzjera, a i tu czekało mnie niemiłe zaskoczenie, bo muszę czekać do samego Halloween.
Są czasem takie odcinki czasu, kiedy człowiek czuje, że ugrzązł w jakiejś galarecie codzienności i sprawy nie posuwają się do przodu. Radzę wtedy (samej sobie i Wam) usiąść, popatrzeć przed siebie i pooddychać; przyszłość i tak przyjdzie. W języku polskim przyszłość od przyszłości różni się tylko jedna literką.