Dlaczego kondor nie śpiewa
Ostatnio dowiedziałam się, że najczęstszą przyczyną zgonów kondorów w Kalifornii jest ołowica. Poza tym kondory nie mają strun głosowych.
Zawsze lubiłam takie niepraktyczne informacje!
Blog zastępczy, szary, pakowy, gat. II. / Albonubes: typowa szatynka.
Ostatnio dowiedziałam się, że najczęstszą przyczyną zgonów kondorów w Kalifornii jest ołowica. Poza tym kondory nie mają strun głosowych.
Zawsze lubiłam takie niepraktyczne informacje!
Zdarzyło mi się w ostatnim czasie dwukrotnie pomagać młodym mamom we wnoszeniu wózka do tramwaju i do pociągu. Pomogłam, bo chciałam, i nie mam pretensji. Ale.
Ale mam wrażenie, że od kobiet wymaga się więcej. Mianowicie wymaga się, żeby były kobietami (pięknie wyglądały, rodziły dzieci oraz je ogarniały) oraz by jednocześńie były ludźmi (rozumiały, pomagały, wybaczały). Za to od mężczyzn wymaga się, by byli mężczyznami (tutaj sobie można podstawić własną definicję: drwala czy tam poety, nieważne).
Panowie, nudzą was niemowlęta i małe dzieci? O, to szkoda, bo ich mamusie też nie są fankami niemowlęcego płaczu. A przecież muszą.
Powyższa refleksja nie dotyczy wcale wysiłku niezbędnego do wnoszenia wózka obcym babkom do pojazdu - tak mi się sama wysnuła.
Wieczorami pracuję - uczę. Po odejściu I. (zaczęła kurs w gminie, wieczorowy) doszła mi N. N. ma już pracę: opiekuje się klasą dzieci ukraińskich w szkole niderlandzkojęzycznej. N. ma 41 lat, a wygląda na 28. Jest pełna entuzjazmu (stara się nie myśleć o złych rzeczach, rozumiem, że mąż jest w Ukrainie, na froncie).
Po lekcjach N. dziękuje mi wylewnie, najpierw ustnie, potem drogą mailową. Jest to tak miłe, że aż krępujące. Jestem świetna, zajęcia są bardzo ciekawe.
Ciekawa rzecz: nie sądziłam, że praca indywidualna z uczniami na poziomie A2 może być tak satysfakcjonująca. Jest wyraźnie widoczny postęp, uczniowie meldują się na czas, interakcję mamy przyjemną. A wszystko to przez wojnę. Albo dzięki wojnie.
Ponieważ zbliża się kryzys, należy oszczędzać: wodę, prąd, gaz i pieniądze. Dlatego między innymi w ten weekend zdecydowałam się na szaleństwo wyjazdu na półkulę zachodnią i poleciałam, wraz z Jotem, na mecz FC Barcelona.
Jot kibicuje Barcelonie od czasu, gdy dołączył do niej nasz najlepszy napastnik, czyli od tego lata (lato jeszcze trwa, oficjalnie, choć trudno w to uwierzyć). W zasadzie mówi, że samej Barcelonie nie kibicuje, tylko właśnie Lewandowskiemu. No ale Barca to legenda: sportowa i polityczna, w dodatku mają nawiększy stadion w Europie.
Chociaż w wieku Jota kibicowałam Realowi, do Barcelony mam szacunek, odkąd przeczytałam "W hołdzie Katalonii" Orwella, książkę-wspomnienie z hiszpańskiej wojny domowej. W tej wojnie Barcelona - miasto i klub - stała się symbolem walki z faszyzmem.
Licząc na piękne sportowe widowisko, zdobyłam blety i rezerwacje - i pomknęliśmy z Jotem na półkulę zachodnią.
Skorzystaliśmy z linii lotniczych, co do których zarzekałam się, że nigdy więcej - kilka lat temu ich lot był o tyle opóźniony, że lądowaliśmy w Alicante o 2.30 w nocy. Moje podejście do latania jest szczególne: doceniam tempo przemieszczania się, a jednocześnie nigdy jaśniej niż podczas lotu nie czuję, że składam się z delikatnego białka.
Barcelona prawie taka, jaką pamiętam ją sprzed siedmiu lat: pachnąca jesienią, z liśćmi spadającymi z platanów, z papugami w koronach drzew. Tylko jeszcze ładniejsza, ze świetną linią metra, która zabrała nas z lotniska pod sam hotel.
Ale jeszcze na lotnisku wstąpiliśmy do klubowego sklepiku i Jot wybral sobie nowy model stroju na mecze wyjazdowe. W kolorze złotym.
A kiedy pani zapytała, czy chce mieć na plecach imię i numer, powiedzieliśmy: tak! I wtedy się okazało (o czym świat dowiedział się już przy transferze Lewandowskiego), że klubowi brakuje pewnych liter.
Otóż brakło literki A. I odeszliśmy bez imienia na plecach, a także bez numeru. Brakowało bowiem 9, 10, i 7.
Nowy strój założono na mecz o 16.15 (ja miałam na sobie starą koszulkę reprezentacji). Stadion był prawie pełen; zasiadło na nim ponad 85 tysięcy (!) kibiców. Barcelona to nie jest klub, to religia. Byliśmy w kościele. Patrzyliśmy, jak kibice śpiewają hymn z ręką na sercu. Zobaczyliśmy, jak Lewandowski zdobywa dwie bramki. Zobaczyliśmy, jak Barcelona pokonuje Elche 3:0.
Elche to ostatni zespół pierwszej ligi hiszpańskiej, klub z miasta tuż obok Alicante. Lubię ich, ale grali słabo, i to w dziesięciu, po czerwonej kartce za faul na Lewandowskim. Mecz był w sumie jednostronny.
Po meczu spokojniutko poszliśmy do hotelu, zanurzeni w tłumie zupełnie nieagresywnych kibiców.
Wieczorem poszliśmy zjeść, naturalnie do pizzerii, w tym wypadku do knajpki Mamma Italia, bo pizzeria to niekontrowersyjny wybór dla nas obojga. Przemili panowie uraczyli nas dobrą pizzą, a mnie dodatkowo napełnili hojnie kieliszek winem. I jeszcze lody były, i kawę sobie wypiłam. A w lokalu wielu stałych gości, i rozbrzmiewa muzyka francuska.
Następnego dnia wskoczyliśmy do samolotu i wrócili do siebie. Ale wcześniej, jeszcze w hotelu, zdawałam egzamin z przedmiotu Wiedza o kulturze i sztuce - choć internet mi się rwał, a prezentacja o Baroku ginęła na łączach.
Wróciliśmy bardzo wypoczęci i pogodni, a nawet wyspani - i to nawet mój nastolatek.
A napis na koszulkę udało nam się dokupić: nadal nie było literek, ale były całe nazwiska zawodników, w tym Lewandowski.
Byłoby cudnie, naprawdę, mieć ten luz i jeździć sobie czasem to tu, to tam, na mecz, do miast nad Morzem Śródziemnym. Ten wyjazd to było wielkie szaleństwo, ale miał znaczenie dla duszy, bo w ten sposób matka i syn mogli spędzić trochę czasu razem, nie gapiąc się w telefony.
PS. Niestety, w tym meczu nie grał najprzystojniejszy obrońca La Ligi, czyli Pique. Siedzi na ławce od czerwca.
PS'. W hiszpańskich samolotach i w komunikacji nadal nosi się maseczki.
W ciągu tych kilku tygodni, jakie upłynęły od mojego powrotu z Hiszpanii wielokrotnie odschłuchałam jedyną zakupioną tam płytę. Chciałam kupić "Bolero" Ravela, a zorientowałam się, że w pakiecie dostałam jeszcze inne przyjemne utwory.
Szczególnie miło kojarzy mi się "Uczeń czarnoksiężnika", poznany przed wielu laty w szkole podstawowej jako typowy utwór programowy (oparty na dziele literackim). Może nawet słyszałam jego wykonanie podczas wyjazdu na koncert symfoniczny? Jeździliśmy na takie wydarzenia dość często, średnio raz w miesiącu. Pamiętam, jak orkiestrą symfoniczną dyrygował Japończyk - zdecydowanie pierwszy Azjata, jakiego w życiu widziałam. Był szalenie ekspresyjny i bardzo mocno go oklaskiwaliśmy.
W cenie 1 euro, za którą kupiłam tę płytę, mam też Bacha, Wagnera i Rimskiego-Korsakowa ("Rosyjską uwerturę wielkanocną").
A kiedy płyta się kręci, mój najmłodszy kot usiłuje ją złapać, zafascynowany.