Nowa droga
Odebrałam słynne wkładki do butów - mają wypisane laserem moje nazwisko. Wsadziłam do moich asiców i od razu jest lepiej, znacznie lepiej, stopy przestały mnie boleć. Cuda, tyle że dość drogie.
Blog zastępczy, szary, pakowy, gat. II. / Albonubes: typowa szatynka.
Odebrałam słynne wkładki do butów - mają wypisane laserem moje nazwisko. Wsadziłam do moich asiców i od razu jest lepiej, znacznie lepiej, stopy przestały mnie boleć. Cuda, tyle że dość drogie.
Biegam do nowej pracy, wracam zmęczona. Łeb mi paruje, oczy nie widzą. Czy dobrze zrobiłam, zmieniając wydział? Ale powrotu nie ma, moge tylko iść dalej.
Pogoda zmieniła się diametralnie i co dzień wita nas deszczyk albo i ulewa. Nareszcie jest tak, jak dawniej bywało. Bo ten rok jest po prostu inny.
Umarła królowa brytyjska, jednak trudno mówić o zaskoczeniu, jako że miała 96 lat. Wszystko się kończy, w tym wypadku cała epoka. Napiszę tylko, że umiała trzymac fason i za to ją szanowałam.
Jako że zdrowie jest najważniejsze, muszę poważnie pomyśleć o operacji oka. Inaczej się nie da - oko mi ucieka i zupełnie nie umiem skupić wzroku...
Trudno mi też chodzić, bolą mnie uparcie stopy. Wszystko przez ten kolagen - według pana A., podiatry, którego zobaczę w piątek.
Jak widać, zakwitły mi słoneczniki, symbol Ukrainy. Napadnięta Ukraina wypiera raszystów aż po swoje granice sprzed 2014; wstrzymujemy oddech.
Nocą śniła mi się Zo., już bliska śmierci, ale niewiedząca o tym. Źle spałam, bo telefon miał mnie obudzić po to, żebym przygotowała Jotowi kanapki i napoje na mecz oraz dopilnowała, by wziął dokumenty. Potem odsypiałam.
Jot wrócił szczęśliwy: strzelił sześć bramek.
Rzadki moment tryumfu, jak dobrze, jak dobrze.
Potem trening z A., a wieczorem kolacja z Ju. Ładny dziś dzień.
Miesiąc od urlopu przeminął cicho i bezszelestnie; siły nadal nie odnalazłam. Ani determinacji, ani ochoty. Próbowałam tak i siak, nic nie działa.
Dlatego dzisiaj zwlokłam się z łóżeczka, wsiadłam na rower i pojechałam na siłownię pod chmurką.
Bywam tam od dwóch lat, ale ostatnio nieregularnie, nie mogąc przezwyciężyć słabości ciała i niestety ducha. Natomiast nawet takie rzadkie bywanie ma na mnie dobry wpływ i nie da się ukryć, że siłę mięśniową nawet w moim wieku i z moim poziomem testosteronu można sobie zbudować dość szybko. W domu mam sztangę i macham nią codziennie, żeby dobić do trzystu kilo. Ale to wszystko.
Dowlokłam się do klubu sportowego, do mojej siłowni, włączyłam sobie audycję i zaczęłam ćwiczyć.
Audycja była piękna: rozmowa z Adą Limón, poetką laureatką Stanów Zjednoczonych. Jej potoczysta poezja i opowieści o zwykłym, prowincjonalnym życiu, które miało jednak element niezwykłości napełniło mnie otuchą. Bo ja urodziłam się do poezji, szczególnie do jej tłumaczenia. Poezję Ady mogłabym tłumaczyć z marszu, co znaczy, że jest napisana naturalnym, przejrzystym językiem. Poniżej jeden z wierszy.
Wróciłam więc po ćwiczeniach trochę wzmocniona, w tym duchowo. Zwłaszcza że pogoda późnoletnia, ciepło, nieupalnie. Powietrze między drzewami jest już trochę jakby mleczne, jesienne.
Otóż żegnam się w pracą w dziale A, aby przejść od czwartku do działu B. Dział ten teoretycznie jest moim marzeniem, pomijając fakt, że będę tam robiła rzeczy zgodne z moim stopniem zaszeregowania, a nie z zawodem czy doświadczeniem, czyli najprostsze.
Koledzy mówią mi miłe rzeczy, żegnając się ze mną. Gorzko mi. Życie zawodowe to jedyne, jakie mam. Nie mam życia osobistego. No dobra, mam rodzinne (siostra tak podpowiada) i mam wewnętrzne, ale to wszystko. A więc moi koledzy cenią mnie. Bon.
Dziś poszłam do budynku, gdzie będę pracować. Jest stary i dość okropny, ale nie o to chodzi. Nowe to nowe, przyszedł czas, trzeba się przenieść. Numer mojego nowego biura to jednocześnie mój rocznik. Ciekawe.
Nie boję się, idę dalej. Nie ma sensu się bać; que sera, sera. Może będzie ok, może w Ziemię rąbnie asteroida.
Piątek wieczór, leżę w łóżeczku z pełnym żołądkiem. Słucham audycji. Koty są blisko. Raj.