Zaufanie
Nasz pan listonosz jest Marokańczykiem. Opowiadał mi niedawno, że jedzie na wakacje do Maroka - samochodem, przez Francję i Hiszpanię, mijając miasto, gdzie ja zwykle wypoczywam. - Odwiedzam siostrę mojej matki, bo matka jest tutaj ze mną, jej siostra sama. Biorę samochód, bo jego wynajem na miejscu jest bardzo drogi. Maroko jest piękne, ale polityka tam... - macha reką.
Słucham i kiwam głową, ludzie lubią mi opowiadać różne historie. Jak mojemu dziadkowi - jego klienci, gdy przychodzili z kwitami na węgiel, który on im potem przywoził furką, bo na emeryturze kolejowej był wozakiem. Podawali mu kwity - kartkę na pół złożoną z informacją, do jakiej ilości węgla są uprawnieni - a on piórem przekreślał nazwisko klienta i kaligraficznym pismem zapisywał swoje, P. Zaś oni opowiadali mu o swoim życiu, a on przytakiwał, czasem tym znużony, ale głównie uważny.
Mnie też tak czasem zwierzali się klienci, byłam wszak tłumaczem.
Dwa lata temu miałam dwie przygody na mieście. Szłam wówczas do salonu pewnej firmy internetowej, w ruchliwej, handlowej okolicy, w której nie bywam często. Zaczepiła mnie tam na chodniku przed jakimś sklepem drobna, może sześćdziesięcioletnia ciemnoskóra pani wyciągając w moją stronę aparat telefoniczny. Powiedziała po prostu: - Chcę zadzwonić do Alberta, nie do Gilberta! - i podała mi telefon.
Po sekundzie oszołomienia odebrałam od niej aparat. Na wyświetlaczu, w menu książki adresowej widniał właśnie niejaki Gilbert. Zademonstrowałam pani, jak przewinąć widok w górę alfabetu, aż pokazał się nam Albert. Pani wybrała numer, podziękowała mi naturalnie i rozstałyśmy się. Dlaczego na pełnej ludzi ulicy zaczepiła akurat mnie?
W tamtym czasie często bywałam klientką supermarketu w E., czyli w dzielnicy, w której pracuję, jeżeli akurat nie ma epidemii. W przerwie obiadowej można było tam wyskoczyć po krewetki albo ziemniaczki czy jogurt z bułką. Tuż za wejściem do sklepu rozciąga się dział z owocami i warzywami, i tam właśnie dopadła mnie pewnego wrześniowego dnia pani z Afryki Północnej. - Proszę mi pomóc, nie mogę kupić gruszek.
Był właśnie sezon na gruszki i gruszkowe promocje, tym niemniej przez moment zastanawiałam się, czy na pewno dobrze zrozumiałam w czym problem i czy dodatkowo umiem go rozwiązać. Pani liczyła sobie pewnie więcej niż sześćdziesiąt lat, nosiła skromną chustkę i płaszczyk jak wiele Arabek w tym wieku, a w młodości musiała być naprawdę piękna. Stanęłyśmy przed skrzynką z gruszkami odmiany x. Napis nad skrzynką głosił, że są przecenione na 1,8, ale po ich zważeniu etykietka samorzylepna wydrukowana przez wagę nadal pokazywała pierwotną cenę, czyli 2,3. Tak właśnie mowiła mi pani z Afryki Północnej. Zastanowiłam się przez chwilkę i zrozumiałam, w czym rzecz (a rzecz ta była opisana drobnym drukiem na skrzynce z gruszkami). - To proste, przecena będzie widoczna dopiero przy kasie. Wszystko w porządku.
Być może nie umiała czytać, być może nie znała alfabetu łacińskiego, być może nie widziała napisu pod nazwą odmiany gruszek, ale wybrała mnie i dzięki temu rozwiązał się jej dylemat z gruszkami. Uszczęśliwiłam ją naprawdę.
Być może ludzie ufają mi, bo sprawiam wrażenie, że jestem stąd, bez względu na to, gdzie jestem.
Dodaj komentarz