Zakończenie z przytupem
Wspominam właśnie swój hiszpański urlop, bo akurat zaczęły przychodzić wysłane wówczas kartki (a minęły zaledwie trzy tygodnie)...
Na wakacjach byłam sama, musiałam więc, kąpiąc się w morzu, znaleźć rozwiązanie dla kluczy do wynajmowanego mieszkania.
Nosiłam je na szyi, na łańcuszku. Łańcuszek trochę skorodował w słonej wodzie, ale to nieistotne. Rozwiązanie się sprawdziło.
Na przedostatni dzień zaplanowałam dłuższy pobyt na plaży, a na ostatni - dwie wizyty w muzeum (MUBAG - malarstwa krajowego oraz MACA - sztuki współczesnej). Lot miałam dopiero o dziewiętnastej.
Przedostatniego dnia pojechałam więc na małą plażę Albufereta, wysiadłszy na bliższym przystanku, czyli La Islecie. Rozłożyłam się pod palmą i weszłam do wody.
To, co robię w morzu można nazwać wiszeniem, bo na pewno nie pływaniem. Ale to wystarczy, żeby przestały boleć mnie plecy, ramiona i stopy, czyli te newralgiczne części mojego starzejącego się ciała - ciała kogoś, kogo los obdarzył mutacją genetyczną, która sprawia, że strzelają stawy i sztywnieją mięśnie... To chlapanie się w Morzu Śródziemnym to fizjoterapia, która pozwala mi przetrwać cały następujący po urlopie rok.
Wisiałam więc kołysząc się na falkach długo i było mi przyjemnie w tej jasnej wodzie o temperaturze 25 stopni, wśród innych kąpiących się lokalsów i przyjezdnych, których gadaniu się leniwie przysłuchiwałam.
A kiedy wyszłam na ląd, około piętnastej, okazało się, że ktoś ukradł mi torbę plażową z zawartością.
Razem z torbą straciłam zatem kartę miejską, trochę drobnych, kartę bankową, starą MP3 marki Sony i stare, ale dobre słuchawki Urbanears na kablu. Do tego wypisane już kartki pocztowe.
Rzeczona torba plażowa miała iść tego dnia do kontenera na odzież, bo miała już mały feler.
Mój mózg ocenił sytuację jak następuje: został mi ręcznik plażowy z pieskiem Bluey, sandałki i sukienka plażowa. Co oznaczało, że nie będę musiała paradować przez miasto w bikini. W moim wieku to byłby widok dla wielu niesmaczny, a dodatkowo zagrożony mandatem.
Nie mając karty miejskiej ani pieniędzy na bilet, nie mogłam pojechać tramwajem na gapę; stacja końcowa znajdue się pod ziemią i nie można z niej wyjść przez bramki bez płacenia, pomijając aspekt etyczny takiego przejazdu.
Narzuciłam sukienkę na mokry grzbiet, przerzuciłam Bluey przez ramię, włożyłam eleganckie tropezjanki i rozejrzałam się po plaży, a konkretnie - zajrzałam do wszystkich śmietników. Tam zwykle złodzieje wyrzucają opróżnione z wartościowych rzeczy torby czy portfele. Nigdzie jednak nie znalazłam śladu po moim dobytku.
Przez krótką chwilę rozważałam powiadomienie o sprawie ratowników; ale szybko porzuciłam ten pomysł ze względu na niską wartość utraconych rzeczy. Zwłaszcza walkman i słuchawki miały wartość raczej sentymentalną, to znaczy były warte tyle, ile będą kosztować ich zastępniki. O policji nawet nie myślałam, bo to niewarte zachodu.
I udałam się w drogę.
O ile tramwaj jedzie do miasta raczej prosto, częściowo przez tunel wybity w górach z piaskowca, o tyle szosa i towarzyszący jej chodnik muszą biec dookoła, a zatem czterem przystankom tramwajowym odpowiada około pięciu kilometrów do przejścia piechotą. Nie mijały mnie praktycznie żadne samochody, prawie nie mijałam też ludzi z wyjatkiem kilku biegaczy i wyprowadzających psy. Przeszła mi stopniowo początkowa złość (wiadomo! Trzynasty września! Urodziny Tuwima zresztą...); może komuś przyda się stara torba plażowa, dziesięć euro w monetach i naładowany bilet komunikacji miejskiej. Największym kłopotem była utrata karty debetowej, którą należało szybko zastrzec. Potrzebny do tego celu telefon oczywiście spokojnie spoczywał w mieszkaniu, zależało mi więc, żeby dotrzeć tam wględnie szybko. Ale choć srebrne sandałki wyglądają ładnie, nie nadają się do szybkiego marszu. Szłam zatem na tyle żwawo, na ile mi pozwalały, czyli niezbyt szybko. Nadwerężyłam sobie przy tym prawą kostkę, czego skutki odczuwam do dziś.
Niebo zachmurzyło się dość nietypowo, ale i tak widoki miałam spektakularne - po lewej ciemnawe, trochę wzburzone morze, po prawej piękna nowa dwupasmowa szosa, niemal pusta w sobotnie popołudnie, a dalej na prawo - domy zbudowane pod naturalną ścianą ze złocistego piaskowca.
Wkrótce moim oczom ukazał się tor i przystanek tramwaju nr 5, który kończy bieg przy plaży miejskiej, potem sam deptak nadmorski. Poszłam więc sobie tym pasażem biegnącym przy plaży miejskiej, to jest Postiguet, potem dalej - wzdłuż mozaikowej esplanady wśród palm. Trochę chciałam się najeść na zapas tym wakacyjnym widokiem... Dalej skręciłam w prawo w ulicę dra Gadei, która prowadzi w stronę centrum. Byłam blisko mieszkania, blisko stacji kolejowej.
I tak, po przejściu prawie sześciu kilometrów w słabym czasie blisko półtorej godziny, dotarłam na miejsce i zrobiłam, co trzeba. Nowa karta bankowa dotarła do mnie dwa dni później.
W niedzielę, zgodnie z planem odwiedziłam oba muzea (MUBAG miało ciekawą wystawę portretów, MACA stałą wystawę z Miró itd., oba miejsca bezpłatne). Kupiłam nowe kartki, wypisałam je i wysłałam. Poczym wróciłam do domu, do niskich szarych chmur, mżawki i codzienności.
Dzisiaj (nadal z boląca kostką) myślę o tych wakacyjnych przykrościach bez większych emocji, dość stoicko, chociaż przecież tęsknię za starym sprzętem grającym. Miałam tam sporo przyjemnych nagrań, których słuchałam sobie leżąc na plaży: Skaldów, Rodzinę Poszepszyńskich, podkasty Forum... W radyjku słuchałam stacji Benidorm albo muzyki klasycznej.
Cóż, bez sentymentów idziemy dalej.

Dodaj komentarz