Przywiezione
Dalej leniwie przelewam się po mieszkaniu. Systematyzuję, co przywiozłam z wakacji. Otóż - makaron i sosy do spaghetti, puszki z sardynkami w oliwie, balsamy i kremy do ciała - konieczne na co dzień przy obrzęku limfatycznym, dezodoranty na cały rok, pasty do zębów, zeszyt do notatek, w którym robiłam zapiski, dwie butelczyny białego wina Marina Alta (pycha), drobiazgi z ceramiki, wachlarze jako prezenciki. Książki do hiszpańskiego, słownik i dwa tomy poezji, no i jeszcze okultyzm w Walencji.
Ale najbardziej lubię ugotować sobie ten makaron i zjeść go sobie z najprostszym sosem z pomidorów. Proste życie i proste jedzenie.
I piasek, mnóstwo piasku przywiozłam (choć już wszystko wyprałam i wysuszyłam).
Kiedy przyjechaliśmy do A. mocno opóźnionym lotem, nie dało się już zrobić zakupów (zapomniałam o sklepie SuperCorr, otwartym do 1.00!). Zakupy zatem zrobiliśmy dopiero w poniedziałek przed południem i nabyliśmy wówczas ciemny chleb. Ten chleb przetrwał całe 10 dni i nadal dał się zjeść - odkrawałam codziennie małą kromeczkę, polewając ją oliwą marki Carbonell. Mmmm.
Dodaj komentarz