Próba złapania oddechu
Miałam bardzo przyjemny weekend, spotkałam się bowiem z Ju. Było to spotkanie zaległe z wymianą prezentów, połączone z konsumpcją tajskiego jedzonka w modnej restauracji.
Rzadko się widujemy, więc spotkanie nam się przeciągnęło. Pogoda sprzyjała, więc poszłam potem na film do miejscowego kina. Jest to kino w starym stylu, takie z jedną salą, która jako żywo przypomina mi kino "Polonia" w rodzinnym mieście. Miałam postanowienie, naprawdę, że będę korzystała z lata i nieobecności Jota, i że będę tam często zaglądać. Ale nie, nie udało mi się to dotąd. Zebrałam się zatem w sobie i w sobotę wreszcie wyłuskałam osiem euro, żeby obejrzeć hiszpańskie (urocze) "Historie nie do opowiedzenia".
W niedzielę z kolei wybrałam się (z polecenia Ju.) na "Mission Impossible". To kino gatunkowe w gatunku mi odległym, jednak zwyciężyła u mnie chęć ujrzenia polskiego aktora Marcina Dorocińskiego w mundurze rosyjskiego marynarza. Bowiem długa sekwencja z naszym aktorem otwiera ten film.
Bardzo pięknie prezentuje się kapitan statku podwodnego, bardzo. Wygląda, gra i mówi - z akcentem raczej polskim niż rosyjskim, jeżeli chcecie znać moje zdanie filologa (ale czy nam to przeszkadza? ależ nie przeszkadza). Pomyślałam sobie, że sprawiedliwością dziejową jest, że ten urodziwy i utalentowany aktor wypłynął wreszcie (tym okrętem wojennym) na szerokie, międzynarodowe wody. Ma już co prawda pięćdziesiątkę - ale czymże jest pięćdziesiątka w dzisiejszych czasach. No i wreszcie Dorociński to osoba o wielkim sercu, promująca w mediach społecznościowych adopcje bezdomnych zwierząt. Niech mu się wiedzie! Póki co, wiadomo, że pojawi się w kolejnej części "Mission Impossible".
(Patrzcie państwo, rozpisałam się o filmie z gatunku, którego raczej nie oglądam. Ale to naprawdę udany film).
Film skończył się o 23.30, do tramwaju miałam dwadzieścia minut. Było ciepło i sierpniowo, przede mną dwukilometrowy spacer prostą drogą. Szłam równym krokiem, a do moich uszu co chwilę dochodził świergot świerszczy. Samce świerszczy są terytorialne i trzymają rywali na dystans, stąd idąc przez ciemną noc słyszałam ich śpiew w sporych odstępach, to po lewej, to po prawej, jakbym przełączała się między stacjami bazowymi telefonii. Jak miłe było to kojące cykanie, zwłaszcza w porównaniu z rzężeniem cykad w Hiszpanii.
Szłam sobie ciemną nocą, bolały mnie kości, ale koiło mnie ciepłe powietrze, a gwiazdy nade mną przypominały mi, jak bardzo nieznaczącym jestem pyłkiem.
Potem, w mieszkaniu, na framudze drzwi do sypialni, znalazłam zielonego konika polnego. Rano go już nie było, pewnie zjadł go kot.
Dodaj komentarz