Krwi pobranie
W poniedziałek rano poszłam na pobranie krwi. Chciałam sprawdzić, czy menopauza to już, czy dopiero za chwilę.
Pobranie jak pobranie, ukłucie igłą w żyłę. Ale punkt pobrań był ponury, jak z lat siedemdziesiątych. I pani pielęgniarka była ponura: "zawołam panią, zawołam panią". Dlatego zaraz przypomniało mi się, jak po operacji lat temu sześć, prawie, po wynikłych komplikacjach, pielgrzymowałam przez długie miesiące do punktu pobrań i do gabinetów lekarskich.
Pobierali mi krew, czasem po pięć fiolek, wkładali mi rurki do nosa, wkłuwali się wenflonami w moje delikatne żyły, wstrzykiwali mi substancje radioaktywne, żeby zrobić angiografie i scyntygrafie, dawali do zjedzenia radioaktywne tosty, żeby śledzić tempo opróżniania się żołądka. Rozrzedzali mi krew lekiem, który niszczy witaminę K i przez który wypadły mi włosy.
W końcy mnie to zmęczyło i przestałam pielgrzymować. Nie jest dobrze, ale jakoś się kręci. Potrafię nawet czasem wytworzyć jakieś endorfiny (po masażu, po treningu).
Ostatnie wizyty odbyłam w 2020, w marcu. Pogodziłam się wtedy z nieruchawym żołądkiem i przepełnionym jelitem. Byt trwa.
Do przekwitu mam jeszcze trochę, choć niewątpliwie to już blisko.
Dodaj komentarz