Drobinki tygodnia
Czasem zapisuję sobie jakieś poruszające lub efektowne słowa, jakie usłyszę w komunikacji albo w telewizji. Przyklejają mi się do głowy na długie dni, myślę o nich i powtarzam. A czasem zapomnę zapisać i wracają do mnie, waląc mnie w głowę po długich miesiącach, nieoczekiwanie. W każdym razie moje myślenie i pamięć są w dużej mierze werbalne, oparte głównie na tym, co słyszę, czasem na słowie pisanym.
W tym tygodniu złapałam parę takich słów, jak formateur - to szef partii, któremu powierzono misję tworzenia rządu - investiture. To nie tak, że słyszałam je po raz pierwszy (rok temu tworzył się rząd hiszpański - gdzie mają investidurę), ale skoro je zapisuję, to znaczy, że są dla mnie ważne.
W ubiegłą niedzielę z kolei słuchałam sobie na siłowni pod chmurką audycji o przechodzeniu na emeryturę - inspirowanej rezygnacją z walki o prezydenturę Joe Bidena. Wynika z niej, że Amerykanie pracują, aż padną, to znaczy, do memomentu, gdy zdrowie nie pozwala im już pracować, co jest smutne i pewnie wynika z kalwińskiego etosu bycia użytecznym (bo widomy sukces pokazuje niezbicie, że Bóg nas kocha). Czyli po przejściu na emeryturę w jakimś sensie kończy się świat. I co ciekawe, kobiety znoszą to znacznie lepiej, bo z reguły mają już jakieś pozapracowe życie - i sieć powiązań.
Skręcając nowe biurko, słuchałam audycji o pisaniu ód do życia codziennego (no bo oda jest do kogoś lub czegoś - od czasów Pindara). Gość programu sugerował nawet pisanie ody do zaparcia. Śmiała propozycja, ale czemu nie.
A kiedy jechałam na zajęcia do ośrodka przejściowego dla uchodźców, słuchałam programu, którego bohater "voice-cloned" samego siebie; flirtując ze sztuczną inteligencją, sklonował swój głos, testując go potem w kontaktach z bankiem czy ubezpieczalnią. Dziennikarz Evan Radcliff przyznaje, że w głos jest wpisana nasza osobowość, tym straszniej brzmi pomysł, że nasz głos można sklonować i niejako eksternalizować samych siebie, tworząc wypowiedzi, których nie jesteśmy autorami. Mam dreszcze, kiedy o tym myślę. Mnie rażą nawet nagrane komunikaty na kolei. Są sztuczne, taktowane, przycięte do potrzeb. Ludzka wypowedź - swobodna - nigdy taka nie jest. Zawiera wahania, przestoje, zmiany wysokości głosu, potknięcia i powtórzenia. Czyli to, co w gruncie rzeczy jest istotą człowieczeństwa - niedoskonałość i nieprzewidywalność.
A jeszcze inna audycja z serii Forum traktowała o... kocich matkach. Otóż kandydat Trumpa na wiceprezydenta, J. D. Vance (ale persona! Chłopak z marginesu, self-made man, absolwent Harvarda, autor świetnej książki "Hillbilly Elegy" - "Elegii dla bidoków" - co za cynik!) powiedział, że nieszczęściem USA są bezdzietne kobiety - kocie matki (cat ladies). No i do audycji zadzwwonił oburzony (rozbawiony) słuchacz, protestujący przeciwko pomijaniu cat gentlemen - kocich ojców...
Oprócz słuchania postanowiłam też coś obejrzeć i wybrałam się do kina na "Hrabiego Monte Christo". Która to już wersja klasycznej historii - nie wiem, ale ta była bardzo udana. Ma magnetyczny motyw muzyczny i dobrą obsadę, a końcowa scena walki na szpady, doskonale sfilmowana, przywołuje na myśl pojedynek Kmicica z Wołodyjowskim. Uciśniona niewinność, bezpodstawne oskarżenia, zdrada przyjaciół, utrata wszystkiego - i następujące po tym odrodzenie i chęć rewanżu to motyw znany wielu z nas, i dlatego uniwersalny. Ale zemsta niszczy mściciela, pamiętajcie, nie warto.
Film trwał prawie trzy godziny, więc do domu wracałam po północy. Dodatkowe pół godziny zjadła mi jazda niewłaściwym autobusem z przystanku pod kinem - myślałam, że to zastępczy za tramwaj, a to była jedynka zastępująca metro... A potem szłam sobie prostą drogą te dwa kilometry do domu w W. Z bijącym sercem, w ciemności - latarnie nie świeciły, za to pełnia z kulminacją sprzed dwóch dni jeszcze rozświetlała czyste niebo. Drzewa rzucały cień, śpiewały też świerszcze. Trochę się bałam, trochę cieszyłam tą wyprawą. Na wiadukcie nad autostradą zostałam oślepiona przez samochód - zanim zaklęłam, okazało się, że to patrol policji. W domu byłam o pół do pierwszej; musiałam jeszcze wynieść śmieci.
Ale jest też smutna okoliczność. Opuścił nas Alain Delon, absolutna gwiazda złotych lat kina francuskojęzycznego ("monstre sacre"), człowiek kontrowersyjny - w pewnym momencie wspierał prawicowy Front Narodowy - ale przy tym prawdziwy koci i psi ojciec. Pamiętam go z kilku filmów, które widziałam w polskiej TV jako dziecko - kino francuskie było tam wtedy mocno obecne. Bałam się jego ponurej twarzy; była dla mnie mroczna i nieszczęśliwa. I tak było. Jako czterolatek wylądował w ochronce katolickiej, potem w rodzinie zastępczej, porzucony przez rozwiedzionych rodziców. Nie trzeba być Zygmuntem F., by zrozumieć, że takich rzeczy rodzice nie powinni robić czterolatkom, bo dzieci nie pozbędą się tego cienia do końca życia. I tak było. "Sombres et solei," "cienie i słońce" (ładnie mówiąc: słońce i mrok) - napisał o jego życiu tygodnik belgijski "Moustique". Był to piękny mężczyzna ("półbóg" wg "Moustique'a", "bóg" albo "Apollo" wg "Le Soir"), bardzo dobry aktor, nie najlepszy ojciec (jednego dziecka nie uznał z przyczyn niewiadomych) i anioł dla bezdomnych zwierząt.
Dodaj komentarz