Dogorywanie
Dziś dzień był powolny, choć wcale nie leniwy. Otóż strajk spowodował zakłócenia w komunikacji (pod)miejskiej, zatem - zamiast jechać z dwiema przesiadkami do biura - zostałam w domu, skąd sobie pracowałam. Wyszłam tylko na moment, żeby odebrać przesyłkę z Polski. Fundacja, dla której tłumaczę czasem drobiazgi, w uznaniu moich usług/zasług przysłała mi książkę. Koperta była niemal całkowicie zniszczona, ale machnęłam ręką i nie złożyłam reklamacji. Książka jest cała.
Wykupiłam wczoraj receptę na trzy najbliższe miesiące na lek przeciwko osteoporozie. Mam leciutkie wrażenie, że lek zaczął troszkę działać, bo nie łupie mnie w biodrze... Może się łudzę. Ale ponieważ skutki uboczne są bardzo przykre i obejmują tępe bóle głowy i silny refluks, rozważam poproszenie o lekarstwo podawanie w zastrzyku - w szpitalu, raz na miesiąc.
Moja niedawno odkryta, ale już zaawansowana osteoporoza nie jest u mnie skutkiem menopauzy, ale skłonności wynikającej z wrodzonej mutacji kolagenu w typie zespołu Ehlersa Danlosa. Zapewnie rozwijała się przez lata, a ja wtedy wypierałam ze świadomości fakt, że akurat mnie się ta choroba genetyczna trafiła. Od dzieciństwa narzekałam na zbyt ruchome i boleśnie przeskakujące kolana, kostki i barki, ale słysząc od lekarzy, że wymyślam problem i mam hipochondrię, przestałam się dopraszać o diagnozę. Ostatni raz próbowałam przekonać do swoich objawów medycynę w 2014 r., robiąc zdjęcia rentgenowskie wszystkich bolących mnie stawów, bez skutku. Chociaż w tamtym czasie pewna hiszpańska doktor, ordynator reumatologii - dostrzegając u mnie lużńe stawy łokcowe - zauważyła też coś w moim kręgosłupie lędźwiowym... Patrząc realistycznie, wcześniejsza diagnoza dałaby mi tylko zwiększoną czujność, bo leczenia choroby podstawowej i tak nie ma. W każdym razie zaczęłam w końcu walczyć ze skutkami i brać te niesławne leki oraz rozgryzać codziennie chrupiące tabletki z wapniem i witaminą D3 - i muszę zakładać, że będzie lepiej. Ponieważ innego wyjścia nie mam.
Chciałam umówić się na wizytę do mojej lekarki, a może porozmawiać też o hormonach i menopauzie - bo brak mi całkiem energii, a życie jej wymaga - a tu okazuje się, że nawet do internisty muszę czekać dwa miesiące. Tak się porobiło.
Czekając na wizytę medyczną, postanowiłam więc iść chociaż do fryzjera, a i tu czekało mnie niemiłe zaskoczenie, bo muszę czekać do samego Halloween.
Są czasem takie odcinki czasu, kiedy człowiek czuje, że ugrzązł w jakiejś galarecie codzienności i sprawy nie posuwają się do przodu. Radzę wtedy (samej sobie i Wam) usiąść, popatrzeć przed siebie i pooddychać; przyszłość i tak przyjdzie. W języku polskim przyszłość od przyszłości różni się tylko jedna literką.
Dodaj komentarz