Czasem wygrana
W ubiegłym tygodniu matka futbolowa zabrała futbolowe dziecko na kolejny mecz (ewentualnie odwrotnie). Na miejsce dojeżdżamy pekaesem, zaś najwygodniejsze połączenie nie było możliwe ze względu na roboty drogowe. Pojechaliśmy naokoło, i trochę się spóźniliśmy na trening.
Miasteczko H. odwiedziłam po raz pierwszy w 2018 czy 2019; przegraliśmy wtedy znacząco. Obawiałam się ponownego lania... Jednak w ubiegłą niedzielę czułam się już kimś na tyle innym, że postanowiłam się nie stresować i udało mi się dotrzymac słowa. Pierwsze trzy kwarty spędziłam w kawiarence, pijąc kawę i łypiąc jedynym sprawnym okiem na boisko w przerwach między kolejnymi kartkami książki, która wywołuje u mnie poczucie winy (bo nie mam okazji, by ją skończyć), "Je me voyage" legendarnej Julii Kristevej. Byłam na spotkaniu z nią w sali teatru W. jakby sto lat temu, w rzeczywistości dwa jedynie. A książka od tamtej pory czeka.
Na czwartą kwartę wyszłam popatrzeć na mecz z bliska, i mimo mocnych postanowień wpadłam w kibicowski dygot. Widziałam tez jedną z najpiękniejszych bramek w mojej historii kibicowania (a oglądam świadomie mecze od 1982 r). Strzelił ją A., kolega Jota. Wygraliśmy 5:1, a Jot miał dwie asysty!
W drodze powrotnej czas znowu rozciągnął się jak guma - musieliśmy się przesiadać z jednego autobusu do drugiego. Jot nie chciał wzywać taksówki; rozsądnie stwierdził, że nam się nie spieszy, więc nie warto wydawać pieniędzy.
To był naprawdę miły koniec tygodnia. Nie padał deszcz, co lepsze, świeciło nam trochę słoneczko.
Dodaj komentarz